Johnny: Podobno ilekroć pojawia się coś nowego, dajmy na to serial, to zawsze najlepszy jest interesujący początek i spektakularne zakończenie. Powiem prosto: jeśli Iskra Rebelii to ten „interesujący początek”, dla którego poświęcono świętej pamięci Expanded Universe, to obawiam się, że nie zostanę wielkim fanem nowości i zaszyję się w ciepłym kąciku Legend.
W pilocie Rebels nie podobało mi się wiele rzeczy, a pierwszym, co rzuciło mi się w oczy było ogólne wrażenie amatorszczyzny przejawiającej się w animacji, która jedynie miejscami wygląda zadowalająco. Nie tego spodziewałem się po doświadczonym zespole twórców, który ma za sobą sześć sezonów The Clone Wars. Z fabułą jest jeszcze gorzej. Czterdziestominutowa historia wałkuje dawno już wymęczone schematy, jest naiwna aż do bólu i przede wszystkim pędzi na złamanie karku, siejąc dookoła wybuchy. Naprawdę, to co dzieje się w pilocie można by wzbogacić o kilka spokojniejszych momentów i sklecić z całości całkiem niekiepski, co najmniej półtoragodzinny film ze ścieżką dźwiękową nie będącą aż tak bezczelnym zerżnięciem muzyki z Oryginalnej Trylogii.
W Rebels nie brakowało też wzbudzającej u mnie największe obawy, disneyowskiej dziecinności. Nic nie jest tu skomplikowane – Imperium ze swoimi głupkowatymi szturmowcami jest złe, główni bohaterowie są dobrzy i nawet oni nie ratują według mnie Iskry Rebelii. Wszyscy wydają się niemiłosiernie schematyczni i jakoś nie potrafię dostrzec tej hucznie zapowiadanej, doskonale przedstawionej relacji pomiędzy nimi. Ja wiem, że to niby tylko początek i przed nami jeszcze mnóstwo czasu z nowymi postaciami, ale najbardziej liczy się pierwsze wrażenie, które sprawiło, że żaden bohater nie przypadł mi do gustu. Ogólnie, mogę powiedzieć, że jeszcze nie skreślam tego serialu z mojej listy, ale wstępnie jestem na nie.
Vidar: Po części się zgodzę. Fabuła była przewidywalna i oparta na utartych kliszach, ciężar pierwszego odcinka zdecydowanie postawiono na akcję (choć np. scena w obozie uchodźców moim zdaniem, jak na serial skierowany do dzieci, robi spore wrażenie). Jednak sam styl graficzny produkcji i sposób prezentacji dynamicznych momentów mi się spodobał, kilka pomysłów twórców na serio mnie zaskoczyło (np. wybuchający symbol rebelii). Co do muzyki – motywy ze Starej Trylogii dobrze współgrały z akcją i pomogły zbudować klimat. Nierówny zdał mi się być humor. Momentami serialowi udawało się sprowokować lekki uśmiech, niektóre żarty (np. teksty, jakimi Ezra prowokował szturmowców) z kolei były tak żenująco infantylne i trywialne, że trudno było się nie złapać za głowę. Jeśli chodzi o kreację bohaterów – cóż, na razie twórcy nie mają się czym chwalić. W pierwszym odcinku główne postaci, choć zdecydowanie sympatyczne, powielają schematy, które przewinęły się przez setki innych kreskówek i niczym nie zaskakują. Wierzę jednak, że twórcy mają w planach ich rozbudowanie – w końcu ta seria skupiać ma się na jednej drużynie bohaterów, z którymi rozstawać się na dłużej nie będziemy.
Sami źli to nic nowego, zarówno w Star Wars, jak i w tej gałęzi popkultury w ogóle – bezwzględni, jednoznacznie okrutni, z głupkowatymi podwładnymi. Z drugiej strony, dość duże nadzieje na interesującego antagonistę wzbudziła we mnie scena, w której wprowadzona została postać Inkwizytora. Coś mi podpowiada, że będzie kimś więcej, niż kolejnym „złym”, który ściga głównego bohatera i choć ma go jak na talerzu, dopaść go nie może. Ogólnie, jak na kreskówkę dla młodych odbiorców nie jest źle. Mamy tu więcej gwiezdnowojennego klimatu i nieźle przedstawioną akcję, choć nic odkrywczego nie dostajemy. I nadal mam nieodparte wrażenie, że twórcy zapatrzyli się w starą kreskówkę Storm Hawks. Zarówno pod względem wizualnym, jak i prowadzenia historii i postaci.
Caedus: Jeśli ktoś pomimo wszystkich materiałów, które ukazały się przed premierą Spark of Rebellion myślał, że czeka nas nowe rozdanie, na pewno będzie rozczarowany. Sama treść i forma jej przedstawienia, co najlepiej prezentuje finałowa przemowa z nagrania, wskazuje czym ma być Rebels – wprowadzeniem formuły The Clone Wars w nowe realia. Co ważne, robi to w całkiem niezłym stylu, gdyż ten odcinek prezentuje to, co najlepszego miało nam do zaoferowania The Clone Wars w swych szczytowych momentach – miłą dla oka, ciągle rozwijającą się animację i dużo ciekawej akcji.
Jednocześnie wprowadza ze sobą także największe bolączki. I choć teraz, kiedy nie ma z tyłu głowy widma zgodności z kanonem, nie bolą aż tak bardzo jak wcześniej dokonywane zmiany, jak choćby wygląd Kessel, to mimo wszystko gdzieś tam kłębi się pytanie: czy trzeba było? Zdarzają się również wyraźne nierówności w animacji – początkowa faza wybuchu statku w hangarze niszczyciela podczas pierwszej ucieczki z tegoż na tle całej reszty wypada wyjątkowo paskudnie. Reasumując, początek przygody z nowym serialem, choć nie rzuca niczym na kolana, to także na pewno nie zniechęci nikogo, kto już do The Clone Wars zdążył przywyknąć.
Marik: Jeśli chodzi o animację w nowym serialu, zgadzam się z przedmówcami – jest ona poniżej poziomu, jakiego spodziewaliśmy się po twórcach sześciu sezonów The Clone Wars. Z jednej strony mamy okropne wybuchy, jeszcze gorszych Wookiee oraz oklepane kopniaki i styl walki mieczem świetlnym, ale warto zwrócić uwagę na to, że tekstury przestały być tak gładkie, jak dotychczas, co pozwala na zrobienie zbliżenia na twarze postaci, co w Wojnach Klonów wzbudzało natychmiastowe odrzucenie.
W kwestii muzyki muszę przyznać, że producent poszedł na łatwiznę. Nie dość, że utwór na początku jest przeróbką motywu głównego z The Clone Wars, to nie usłyszeliśmy prawie nic poza soundtrackiem z filmów. Jest to przykład „odgrzewanych kotletów”, których się spodziewałem. Natomiast w kwestii fabuły, żałowałem, że nie było ich więcej. Pamiętacie, jak Luke zniszczył silniki swojego X-winga, gdy uciekał przed „Chimerą” w Dziedzicu Imperium? Okazuje się, że załoga „Ducha” ma jakieś magiczne umiejętności zakłócania promienia ściągającego drobnym wybuchem i może traktować niszczyciele niczym stacje paliw, do której przylatuje się i odlatuje o dowolnej porze. Całość jest dość przewidywalna (jedyne zaskoczenia, jakie mnie spotkały to te, że nie przewidziałem, iż wszystko może pójść bohaterom tak łatwo), oklepana i nie stanowi dobrej zapowiedzi dla przyszłych odcinków. Wiek Ezry i Sabine (mają 14 i 16 lat) sugerowałby, że będzie to serial skierowany do osób w tym wieku, czyli weteranów The Clone Wars. Jednak taki poziom odwołuje się raczej do dzieci z pierwszych lat podstawówki.
Cathia: Marudzicie. Mam wrażenie, że zaczynamy bronić Gwiezdnych wojen przed nimi samymi, a przecież Nowa nadzieja też opiera się na podobnym schemacie – młody chłopak przez przypadek wikła się w wydarzenia na skalę galaktyczną, po drodze spotyka niecodziennych sojuszników, a wszyscy razem mają więcej szczęścia niż rozumu, bo ich przeciwnicy podejmują decyzje co najmniej idiotyczne. Do dzisiaj się zastanawiam, dlaczego Tarkin okrążał Yavin zamiast po prostu go zniszczyć… *wzdycha*
Jak już przy naszej wcześniejszej dyskusji pisałam, nastawiam się tylko na czystą rozrywkę w klimacie. I naprawdę, widok niszczyciela nad planetą, dźwięk TIE Fighterów ścigających naszych bohaterów… do tego właśnie tęskniłam! Fakt, niektóre rozwiązania fabularne wydają się drogą na skróty, ale mi to nie przeszkadza. Może dlatego, że cały odcinek dziwnie przypomina przygody RPG mojej drużyny i po cichu zastanawiam się, kiedy załoga „Ducha” napotka tych galaktycznych degeneratów. Jak na początek, jest dobrze.
Yako: To, co tygrysy lubią najbardziej – Stara Trylogia i to wszystko w całkiem nieźle narysowanej kreskówce. To są właśnie Rebelianci. Bardzo mi się podobał pierwszy odcinek. Owszem, miejscami ten serial jest infantylny, ale na boga, to w końcu serial dla dzieci. A dla starszych – przekazuje nieco pozytywnych wartości (pomagaj słabszym!) czyli dokładnie tak, jak i oryginalne Gwiezdne wojny. Rebelianci zapowiadają się smakowicie – znacznie bardziej, niż na przykład TCW. Co jak co, ale Disney umie robić filmy animowane. Na świecie nie ma wszak wytwórni, która by była większym ekspertem od kreskówek.
Pgkrzywy: Też już jestem po seansie i jestem… zadowolony. Nie miałem wygórowanych oczekiwań, to prawda, ale Rebels dostarcza dokładnie to, co obiecują twórcy: serial dla dzieci, który mogą obejrzeć też dorośli fani sagi, np. ze swoimi pociechami. Animacja jest okay, a jedyne co mnie raziło to futro Wookieech. Scena wejścia na statek imperialny i prowadzenie „Wookiego” w kajdankach to było świetne nawiązanie. Postaci są interesujące i charyzmatyczne. Zmartwiło mnie jednak zachowanie imperialnego agenta. Liczyłem na honorowego Johana Crossa z komiksów, ale ten tutaj to zwykły drań. Tak jak The Clone Wars czerpało z prequeli, tak w Rebels czuć klimat Nowej nadziei. To dobry pomysł i mam nadzieję, że twórcom starczy werwy, żeby to zgrabnie pociągnąć. Już teraz wiem, że będę oglądał Rebels dalej i czerpał z tego fun.
Nadiru: Powtórzę za Cathią i Yako: jest dobrze. Część z Was zdaje się nie mieć świadomości, że pierwszy odcinek serialu nie ma prawa być nadzwyczajny. Nie ma prawa wyjść poza proste nakreślenie wątków i bardzo ogólne zaprezentowanie postaci. To żelazna reguła produkcji telewizyjnych, zwłaszcza sci-fi. Żaden z najwspanialszych seriali tego gatunku, ani prześwietne Firefly, ani odjechany Farscape, ani niesamowity Babylon 5 nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia po obejrzeniu pilota (wyjątkiem od reguły jest Battlestar Galactica, ponieważ produkcja ta rozpoczęta została trzygodzinnym miniserialem). Nie żebym porównywał, jestem baaardzo od tego daleko, ale chodzi o to, byście pojęli, jaką gigantyczną trudnością jest zawarcie w 42 minutach wszystkiego, czym ma być dany serial. Nie inaczej jest z Rebels.
Animacja? Momentami kuleje. Logika? Też zawodzi. Głupoty? Och, sporo ich jest! Ale w żadnym z tych trzech przypadków nie powiedziałbym, że jest katastrofalnie. Animacja swoje kosztuje, stąd fatalny wygląd Wookieech, ale z drugiej strony otrzymujemy niesamowitą ekspresję twarzy bohaterów, znacznie lepszą niż w The Clone Wars. Głupostki – jak cała scena z niszczycielem gwiezdnym – są okropne, ale, podobnie jak kiedyś wspominałem przy recenzowaniu Star Trek Into Darkness, są doskonale przysłonięte galopującą akcją i humorem. Humorem, który jest zresztą, wraz z klimatem i – tak, tak, ja się tu z Wami absolutnie nie zgodzę – silnie nawiązującą do Oryginalnej Trylogii muzyką najlepszą stroną Rebels. Do tego dochodzą może i początkowo schematyczne (jak w każdym pilocie niemal każdego serialu!), ale bardzo rozwojowe postacie. Krótko mówiąc: jestem zadowolony i dalej nastawiony optymistycznie na kolejne odcinki, które to wyjawią nam ostatecznie, jaki naprawdę przybierze kształt nasz animowany serial.