Powrót do „X-wingów”

W dniu, w którym na fanów Star Wars spadła druzgocąca wieść, że Expanded Universe przemieni się w Legends i nastanie era nowego kanonu, właśnie kończyłem lekturę czwartej odsłony serii X-wingi, która była z kolei finałem opowieści o Eskadrze Łotrów walczącej z Ysanne Isard. Ktoś mógłby rzec, że zmarnowałem swój czas, skoro tych kilka książek to już nie kanon i powinienem rzucić w Sithów resztę tej serii – w końcu czym są powieści Star Wars bez kanonu? Fanfikiem? Pozbawionym wartości zlepkiem papieru? Największym literackim shitem? Widzicie, otóż wcale tak nie jest. I właśnie cykl X-wingi jest tego doskonałym przykładem.

Ci z Was, którzy mnie odrobinę lepiej znają wiedzą, że jestem fanem wszystkiego, co lata w Star Wars, ze szczególnym wskazaniem na gwiezdne myśliwce. Nie tylko wykułem na blachę statystyki wszystkich maszyn i przelatałem setki godzin w symulatorach TIE Fighter i X-Wing Alliance, ale też zagrywam się na śmierć w bitewniakową grę X-Wing, w której, nieskromnie mówiąc, udaje mi się nawet osiągać pewne turniejowe sukcesy. Dlatego nietrudno byłoby odgadnąć, że jeśli jest jakaś seria książkowa Star Wars, do której powróciłbym w pierwszej kolejności, byłyby to X-wingi Michaela A. Stackpole’a i nieodżałowanego Aarona Allstona.

Powieści te czytałem dość dawno temu, w czasach, gdy dopiero były wydawane w Polsce – spokojnie możemy przyjąć, że mówimy tu o ponad dekadzie. Byłem wówczas uczniem gimnazjum/liceum, więc mój ówczesny zachwyt tymi pozycjami mógł nie przekładać się na wiarygodną ocenę serii. Co mogę powiedzieć teraz, gdy jestem już mocno obyty w przeróżnej fantastyce i od wielu lat nie czytam już tylko i wyłącznie książek Star Wars?

Otóż mogę rzec to: po ponad dziesięciu latach cztery pierwsze tomy (Eskadra Łotrów, Ryzyko Wedge’a, Pułapka Krytosa, Wojna o bactę) X-wingów wciąż błyszczą i zachwycają. Choć same egzemplarze książek niesamowicie się zestarzały (i to, niestety, mimo nieużywania i traktowania z najwyższym szacunkiem; jakość amberowskiej produkcji z tego okresu naprawę woła o pomstę do Mocy), ich treść bynajmniej nie stała się gorsza. Wciąż są to książki przede wszystkim o postaciach, w drugiej zaś kolejności o gwiezdnych bitwach, tytułowych X-wingach i polityce. Bohaterowie z krwi i kości, Corran, Tycho, Iella czy Mirax, przeżywają prawdziwe emocje, mierzą się z realnymi problemami i absolutnie nie można o nich powiedzieć, że są bez skazy. Przez to cholernie trudno ich nie polubić. Śledzenie ich przygód i problemów to największa frajda w X-wingach. Wątki militarne i polityczne nie ustępują kroku bohaterom, tym bardziej, że to pierwsza seria książek pomiędzy Powrotem Jedi a Trylogią Thrawna, która ukazuje te jakże ważne aspekty odległej galaktyki. Widzimy powolną degrengoladę wciąż potężnego Imperium i jej niecodziennej przywódczyni, jak i też narodziny silnej Nowej Republiki. I wszystko to wspaniale się czyta.

Jest tylko jedna książka, która wyraźnie i negatywnie odstaje od czterech pierwszych – jest to ta poświęcona zdobyciu Coruscant. Ryzyko Wedge’a jedzie po bandzie w kategorii „zbiegi okoliczności”, gdy członkowie Eskladry Łotrów, niewiadomo po co pchający się do tajnych misji pod przykrywką, bez prezerwy się na siebie natykają w gigantycznym mieście-planecie. Inną sprawą jest sama bitwa o Coruscant, bardziej przypominająca potyczkę gdzieś w Zewnętrznych Rubieżach, niż starcie o stolicę galaktyki. To nie przystoi serii, która z samego swojego założenia miała być na tyle realistyczna, na ile pozwalała na to gwiezdnowojenna koncepcja space opery.

X-wingi 1-4 przetrwały próbę czasu. Ba, czytałem je z równie zapartym tchem, jak wówczas, pierwszy raz, tych kilkanaście lat temu. Może to zabrzmi dla kogoś jak bluźnierstwo, ale mogę te cztery (no, może trzy) powieści postawić na tej samej półce, co najlepsze pozycje z gatunku military sci-fi, czy też adventure sci-fi z jakimi dotąd miałem do czynienia. Sprawują się też świetnie jako wstęp do szerokiego Expanded Universe, jeśli ktoś właśnie zaczyna swoją przygodę z książkami Star Wars. Jedno jest pewne – warto je przeczytać. Tak, nawet teraz, gdy stanowią alternatywną historię odległej galaktyki po wydarzeniach z Powrotu Jedi. Dobre historie bronią się same. I w związku z tym czas na kolejne X-wingi – Eskadra Widm czeka!