Dwie bitwy o Vispazar

3958 BBY i 20 BBY

**********

Miasto Vispazar miało w sobie coś z pogranicza fantastyki i realizmu, jednak niezależnie od punktu widzenia, można je było nazwać błyszczącą perłą pośród szarych, nędznych otoczaków. Wciśnięte między dwa łańcuchy górskie i niezliczone szczyty, mieniące się w słońcu blaskiem swoich śnieżnych kapturów, wydawało się być sennym i milczącym stworzeniem, które tylko czekało na rychłe przebudzenie.

Sieć ulic w przemyślny sposób oplatała niskie, kolorowe budynki mieszkalne, wdzierające się na co łagodniejsze zbocza gór, parki z bujną roślinnością i błękitno-zielonymi oczkami wodnymi, fantazyjne i z pozoru naginające prawa fizyki siedziby korporacji i banków oraz potężne, lecz niezbyt monumentalne gmachy rządowe. Jedynym elementem szpecącym Vispazar była odrapana, poszarpana wieża, strzelająca wysoko w niebo ze ścisłego centrum miasta. Budowla miała blisko cztery tysiąclecia, a pozostawiono ją w stanie nienaruszonym na przestrogę kolejnym pokoleniom, po wielkiej bitwie, która niegdyś się tu rozegrała — mieszkańcy w swej mądrości uznali, że sam widok tej ruiny obrzydzi każdej istocie myśl o próbie rozpętania jakiejkolwiek innej wojny.

Nadiru Radena, mistrz Jedi i generał Wielkiej Armii Republiki, choć był bez wątpienia realistą, wciąż chował w głębi duszy nadzieję, że pod koniec dzisiejszego dnia starożytna wieża pozostanie jedyną budowlą w Vispazarze, która doświadczy na sobie destruktywnego wpływu działań wojennych.

Ciemnowłosy mężczyzna opatulił się swoim płaszczem. Nawet gdyby miał ze sobą dwa razy większe siły, nie zdołałby uchronić miasta od zniszczeń. To było zwyczajnie niemożliwe.

*

Ciężkie, czarne chmury rozwiały się. W prześwicie ukazał się przerażający krajobraz pola bitwy, który nie miał w sobie nic z holonetowej aury „honorowej i chwalebnej walki o lepsze jutro”. Przeryte dywanowymi bombardowaniami postrzępione góry, które dotąd chroniły Vispazar, sprawiały ponure wrażenie. Pożoga przetaczająca się po szczątkach budynków, ulic i parków, syciła się tysiącami różnobarwnych blasterowych smug; Vispazar był niczym jezioro ognia, nad którym niespokojnie krążyły obłoki ebonitowego dymu.

Jedna budowla, wysoka wieża z wierzchołkiem w kształcie odwróconego stożka w szczególności rzucała się w oczy — jej płonące, podziurawione ściany, z których raz za razem dobywały się karmazynowe wiązki blasterowej plazmy, były jakby wyjęte z jakiegoś upiornego koszmaru.

Arun Radena, mistrz Jedi i dowódca oddziału komandosów Republiki Galaktycznej, choć widział już wiele — zbyt wiele nawet jak na Jedi — poczuł się, jak gdyby wlatywał w sam środek mitycznego piekła, a iglica była straszliwym, ognistym tronem samego władcy ciemności, rzucającego swoje pioruny na prawo i lewo, we wszystko, co oddychało.

Ciemnowłosy mężczyzna zamknął oczy, próbując wyobrazić sobie jak dzięki odniesionemu tu dzisiaj zwycięstwu Vispazar przeistoczy się w piękne miasto, idylliczną krainę, marzenie każdej istoty ceniącej sobie spokój i ciszę. Po chwili jednak zaniechał dalszych prób. Nawet w wyobraźni nie był w stanie tego zobaczyć.

*

— Generale Radena, siły Separatystów zbliżają się od wschodu.

Mistrz Jedi skinął głową, rzucił ze swojego wzgórza ostatnie, tęskne spojrzenie na panoramę miasta i dał się poprowadzić zakutemu w zbroję szturmowcowi-klonowi do punktu dowodzenia obrony Vispazaru.

*

— Przygotujcie się! — krzyknął Arun Radena do wyborowych komandosów 5 Regimentu, zakutych w brązowe pancerze z elementami złota i czerwieni na hełmach. Transporter osiadł na spieczonej ogniem ziemi. Rozległ się zgrzyt i wrota ładowni otworzyły się. Mistrz Jedi wyskoczył z maszyny, a żołnierze podążyli za nim.

**********

— Separatyści przełamali południowy odcinek linii obronnej — zakomunikował komandor Neritz, wskazując opancerzonym ramieniem na miejsce odległe o kilometr od punktu dowodzenia, skąd nagle zaczęły docierać przytłumione odgłosy zaciętej walki. Ze trzy kilometry dalej, spomiędzy zabudowań, wyrastały cztery rdzawe sylwetki transporterów MTT.

Nadiru Radena skrzywił się. Zerknął na oddział szturmowców-klonów naznaczonych błękitnymi pasami elitarnego 501 Legionu. Ci bez słów pomaszerowali za nim, gdy ruszył biegiem w kierunku, gdzie panował największy bitewny zgiełk.

*

— Gdzie jesteśmy?

— Na południowowschodnim skraju miasta, sir.

Głęboko na terytorium Imperium Sithów, pomyślał Arun Radena. Odwrócił wzrok od chmary republikańskich transporterów piechoty, które lądowały właśnie w śródmieściu, by wzmocnić tamtejsze oddziały, a jednocześnie odciągnąć uwagę od jego komandosów.

— Idziemy — rozkazał. Puścił się sprintem do ruin osiedla domów wielorodzinnych, uważnie badając Mocą swoje otoczenie.

*

— Sir, tam.

Nadiru skinął głową. Miejsce wydawało się być idealne: gąszcz tarasowych domów między skwerem, gdzie republikańskie wojsko zbierało cięgi od droidów bojowych, a szeroką aleją, którą przewalały się czołgi AAT i inne opancerzone maszyny. Konfederacja szykowała się do okrążenia paru oddziałów obrońców miasta walczących na placu.

Mistrz Jedi zacisnął palce na rękojeści miecza świetlnego, ale nie aktywował energetycznego ostrza. Zamiast tego powiódł klony do celu, starając się cały czas pozostawać poza zasięgiem sensorów robotów wroga. Odkryci, nie zdołaliby bowiem zadać skutecznego ciosu w plecy najeźdźcy.

*

— Muszą być gdzieś tam… tak, są!

Na ustach republikańskiego żołnierza rozkwitł zawadiacki uśmiech. Arun nie wykazywał jednak żadnych oznak zadowolenia. Moździerze, którymi się mieli zająć, były rozmieszczone w innym miejscu niż powinny — dalej, nieopodal silnie ufortyfikowanego budynku dawnej szkoły. W końcu udało mu się wypatrzyć dość obiecujące przejście pomiędzy zgrupowaniami wroga zarejestrowanymi przez satelitę szpiegowskiego tuż przed ich lądowaniem.

Była to pokaźna gromadka stłoczonych domów, z których tu i ówdzie buchały pojedyncze płomienie.

Mistrz Jedi wyprowadził komandosów z ukrycia i błyskawicznie poprowadził do namierzonego celu.

Seria z działek blasterowych złamała szyk szturmowców-klonów, jednego powalając na beton z rozerwanym gardłem. Nadiru przebiegł obok charczącego w przedśmiertelnych konwulsjach klona.

— Kryć się!

Odbił fioletową klingą dwie szkarłatne wiązki i bez większego zastanowienia pchnął Mocą superdroidy bojowe, które zaskoczyły ich tuż przed osiedlem. Po chwili zza jednego z domów wynurzyła się kolejna para srebrzystych robotów.

— Za mną! — krzyknął Radena, wykonując mieczem młynek, którym zgarnął lecący w niego blasterowy promień. Szturmowcy-klony rozpoczęli istny slalom pomiędzy skonstruowanymi w pozornym nieładzie budynkami.

*

Dwóch szturmowców Sithów wyszło zza pobliskiego zwaliska gruzów i zanim Arun powstrzymał swoich ludzi, ci poszatkowali wrogów sztychami szmaragdowego ognia.

Mistrz Jedi przeklął w myślach nadmierne wyostrzony refleks podwładnych i rozkazał im, by rozproszyli się po ruinach, do których właśnie dotarli. Rozległy się kolejne strzały i okrzyki bólu. Pod nogi Aruna zatoczył się postrzelony komandos, obficie brocząc krwią z potwornej rany na brzuchu. Rycerz zacisnął zęby i przeskoczył nad nim, jednocześnie parując niespodziewaną serię, która nadeszła od jego prawicy. Stojącego tam szturmowca wyeliminował poderwaną Mocą z ziemi cegłą.

Sith zachwiał się po trafieniu w bark i wypuścił z rąk karabin. Radena doskoczył do niego i szybkim cięciem pozbawił życia. Bez zwłoki ruszył w kierunku, skąd dobiegł go charakterystyczny świst wystrzeliwanych moździerzowych pocisków.

*

— Gdzie reszta?

— Zostaliśmy tylko my — oświadczył klon. Obok niego kucał drugi, podtrzymując rannego w nogę kompana.

Nadiru powstrzymał się od wyplucia z ust pewnego mandaloriańskiego przekleństwa, którego nauczył się od komandosów z Drużyny Sigma. Zamiast tego spojrzał twardo na szturmowców i powiedział:

— Wycofajcie się. Sam się tym zajmę.

— Tak jest, sir — odparł bez wahania żołnierz 501 Legionu. Od razu zabrał się za realizację swojego nowego zadania.

Radena został sam.

*

Arun z wysiłkiem zepchnął dwie blasterowe wiązki z torów ich lotu, ale to pomogło tylko jednemu z komandosów, którzy chronili się za jego plecami, wypełniając powietrze zielonym ogniem. Drugi został trafiony prosto w głowę, zginął na miejscu. Pierwszy dał się zaskoczyć w momencie, gdy nieopatrznie wyszedł poza parasol ochronny purpurowej klingi miecza świetlnego.

Mistrz Jedi stęknął, wyskoczył wysoko w górę, o mało co nie zgarniając przy okazji rubinowego pocisku, i wylądował na chybotliwym kawałku ściany zburzonego domu. Zeskoczył na drugą stronę i zaklął cicho.

*

Generał Radena strząsnął z czoła pot, próbując się zorientować, gdzie teraz stoją cztery MTT. Nie wiedział, co drzemało w ich trzewiach, i po prawdzie nie miał ochoty się tego dowiadywać — ale nawet gdyby chciał, z każdą upływającą minutą malała na to szansa, a on sam tracił wiarę, że w pojedynkę zdoła wyeliminować kwartet rdzawych transporterów Federacji Handlowej.

Ze swojego punktu obserwacyjnego — spadzistego dachu domu — wyniósł jedynie wiedzę o tym, jak ominąć zmierzających na pierwsze linie walki stalowych piechurów Separatystów. Droga wiodła przez sam środek kolejnego osiedla mieszkaniowego.

*

Z wciąż potężniejącego tumultu, który docierał do jego uszu, Arun Radena wiedział, że bitwa przybrała na sile, a z licznych sygnałów od Mocy dochodzących od walczących żołnierzy, że Republika powoli, ale systematycznie — zapewne z niemałą pomocą nowych posiłków — spycha Imperium Sithów do tyłu. Miał jednak nadzieję, że nie za szybko, gdyż nie chciał, aby wojska Republiki wpadły w deszcz granatów wystrzelonych przez te same moździerze, które miał za zadanie zniszczyć. Mimo, że nie miałby nic przeciwko, lepiej było nie liczyć, że siły powietrzne uzyskają przewagę nad Sithami i go wyręczą.

Poczekał aż grupa kilkunastu żołnierzy w srebrzystych pancerzach przebiegnie przez ulicę. Wychynął ze swojej kryjówki i zagłębił się w gęstwinie zrujnowanych domów jednorodzinnych.

*

Słysząc mechaniczny grzechot kilkunastu stalowych nóg, Nadiru Radena długo się nie głowił, co robić. Mocą błyskawicznie otworzył sobie drzwi do najbliższego domostwa i skrył się w środku. Dostrzegł kątem oka dwie postacie — dziecko i mężczyznę — siedzące nerwowo nieopodal wejścia, tuż obok gotowej do użycia rusznicy blasterowej. Przysunął palec do ust. Mężczyzna skinął głową, dziecko zaś uśmiechnęło się na widok miecza świetlnego.

Generał Wielkiej Armii, nie czekając aż droidy Konfederacji znikną na dobre, podszedł cicho do mężczyzny i półgłosem rzekł:

— Proszę się gdzieś schować, najlepiej do piwnicy, jeżeli taką macie. — Radena w zasadzie powtórzył to, co powiedział w odezwie do mieszkańców tuż przed bitwą, ale widać nie wszyscy musieli ją usłyszeć. Albo nie dostosowali się do poleceń. — Broni proszę użyć tylko w ostateczności, rozumie pan?

Mężczyzna, wyraźnie podniecony obecnością rycerza Jedi w domu, co na swój sposób zwalczyło nieco lęk, potrząsnął głową i z nadzieją spytał:

— Wygrywamy?

— Jeszcze nie, ale niedługo to się zmieni — zapewnił Radena, posyłając jemu i dziecku pewny siebie uśmiech. Nie miał pojęcia, czy rzeczywiście szala bitwy już przechylała się na ich stronę, ale skoro mógł komuś dodać otuchy swoimi słowami, nie wahał się przed uczynieniem tego. Chwilę później wyskoczył z budynku przez jedno z okien i przedzierając się przez dzielnicę w opatentowany przez siebie sposób, powoli zbliżał się do celu.

*

Ruiny dzielnicy mieszkaniowej, w których, jak wyczuł, wciąż jeszcze tliło się mnóstwo ognisk życia, były dla żołnierzy obu stron zarówno przekleństwem, jak i darem niebios. Z jednej strony toczyły się tu najcięższe i na ogół nieefektywne walki, a z drugiej łatwo było się tędy przemykać niezauważonym, nawet w większym oddziale.

Niestety, Arun Radena doświadczył z początku tylko tego pierwszego. Już po paru krokach jego nos wychwycił w powietrzu smród, którego nie dało się pomylić z żadnym innym. Niemal od razu wywołał u niego odruch wymiotny, lecz doświadczony mistrz Jedi zdołał zapanować nad żołądkiem. Z ogromnym trudem przyszło mu przejść między rozkładającymi się ciałami tak sojuszników, których upiorne twarze spozierały na niego złowrogo, jak i wrogów, którzy byli okryci pancerzami, co w pewien sposób sprawiało, że wyglądali bardziej jak zniszczone roboty, a nie istoty ludzkie.

Kiedy tylko minął pobojowisko, natknął się po raz pierwszy na mieszkańców Vispazaru — w tym wypadku umorusaną dziewczynę z włosami w nieładzie i starszego człowieka z brodą, noszącego podartą koszulę. Oboje siedzieli na materacu w kącie jednego z nielicznych wciąż jako tako zachowanych domów. Oboje też, jak tylko zorientowali się kim jest Radena, obrzucili go nienawistnymi spojrzeniami.

Arun z początku chciał do nich podejść, ale prędko zmienił swe zamiary, dostrzegając w oczach tej dwójki głęboką odrazę, zmieszaną z pretensją; zarówno dziewczyna, jak i mężczyzna jednoznacznie oznajmiali mu swoją postawą, żeby się jak najszybciej wyniósł z ich domu. Mistrz Jedi skwapliwie spełnił życzenie, nie zaprzątając sobie głowy roztrząsaniem ich zachowania. Rozumiał je doskonale.

Dla nich to była wojna Jedi z Jedi, konflikt nadistot, których nic nie obchodziły szaraczki.

*

Nadiru wyczuł zagrożenie w tej samej sekundzie, w której postawił swą stopę na malutkim placu, pokrytym rozłożystymi drzewami i bujnymi krzakami. Pobudził do życia ametystową klingę, w górze z wyciem silników przeleciały dwa myśliwe V-19 Torrent, i stanął naprzeciw pary robotów bojowych, których jeszcze dotąd nigdy nie widział na oczy.

*

Arun zorientował się, że czeka go przeprawa z trudnym przeciwnikiem, ledwo wyrwał się z ruin i przykucnął pod ścianą zamienionej w gruz fabryki śmigaczy. Pospiesznie włączył purpurowe ostrze, kilkadziesiąt metrów nad nim eksplodował republikański myśliwiec Aurek, i stanął naprzeciw Mrocznego Jedi.

*

Generał Wielkiej Armii nie zdążył się nawet zastanowić, na co natrafił, gdy elektropałki w chwytakach dwumetrowych, srebrzystych humanoidalnych droidów rozbłysły na obu końcach błękitnym światłem pola elektrostatycznego.

*

Mistrz Jedi pobieżnie zlustrował sylwetkę mężczyzny okrytego granatowo-czarną tuniką z kapturem, gdy ten wykonał prowokacyjny młynek rubinowym ostrzem swego miecza świetlnego.

**********

Padły pierwsze ciosy i świetliste klingi zakreśliły fioletowe łuki, by je odbić. Grad uderzeń zalał bariery purpurowego ognia, które ani na moment nie zostały przebite. Pozwoliwszy wyszumieć się oponentom, mistrzowie Jedi przeszli do kontrataku. Rękojeści ich mieczy świetlnych zrobiły się gorące od silnych uchwytów i choć dzieliły ich tysiąclecia, w prawie idealniej synchronizacji rzucili się do ataku. Droid rozcięty na pół pionowym cięciem grzmotnął o pokrytą odłamkami ulicę, na której wylądował także, szorując plecami, Mroczny Jedi. Drugi robot cofnął się, na pokaz młócąc przed sobą elektropałką, a Sith poderwał się na nogi z wściekłym okrzykiem w ustach.

Rycerze Jedi zabrali się za akt drugi pojedynków. W okamgnieniu doskoczyli do wrogów. Purpurowa energia rozcięła powietrze na wysokości kilkudziesięciu centymetrów nad ziemią. Błękitne pole elektropałki zaiskrzyło, a rubinowa klinga głośniej zabuczała. Dwa ciosy — jeden w głowę, drugi w brzuch — zdezorientowały przeciwników Jedi.

Ostrze Nadiru Radeny poszatkowało serwomotory i generator energii droida, rozkładając go na części, a Aruna Radeny przepaliło muskuły i kości Mrocznego Jedi, pozbawiając go życia.

Mistrzowie Jedi wyłączyli miecze świetlne.

**********

Generał Republiki niepostrzeżenie minął pędzące dokądś z zawrotną prędkością czołgi Konfederacji, przebiegł pod kolumnadą jakiegoś reprezentacyjnego gmachu i stał się świadkiem tego, czemu chciał zapobiec.

Z wnętrza czterech MTT powoli zaczęły się wysuwać ramy transportowe, każda przenosząca po sto dwanaście złożonych droidów bojowych. Mistrza Jedi, który bezsilnie obserwował rozładunek, nie pokrzepił fakt, że z maszyn Federacji Handlowej nie wypadły nagle droidy-niszczyciele lub nowe roboty z elektropałkami.

Wtem uprzytomnił sobie, że słyszy znajomy dźwięk silników prędko zbliżających się pojazdów. Nadiru Radena uśmiechnął się. Wszędzie poznałby ten cudowny odgłos.

Pół eskadry republikańskich kanonierek LAAT/i zatańczyło nad MTT. Chwilę później z kawałków porozrzucanych dookoła rdzawych pancerzy buchały wysokie płomienie.

*

Zorientowanie się, że jego cele — czyli moździerze — były w istocie mobilnymi samobieżnymi działami zajęło Arunie Radenie tylko odrobinkę więcej czasu, niż zrozumienie, że Sithowie najwyraźniej pomału wycofują się z Vispazaru. Wskazywało na to co najmniej parę czynników: ilość republikańskich myśliwców Aurek szybujących ponad jego głową, głośność eksplozji i blasterowego jazgotu, a także nerwowość wyczuwalna u mijanych oddziałów szturmowców Sithów.

W końcu rzekome moździerze zamilkły i tym samym Republika wyręczyła Radenę, gdy jemu samemu i komandosom 5 Regimentu nie udało się sprostać misji.

Spojrzał na wieżę pośrodku miasta i uśmiechnął się. Padające z niej wystrzały zmieniły swą barwę z czerwonych na zielone — był to niezaprzeczalny znak rychłego zwycięstwa Republiki.

**********

Dwóch mistrzów Jedi przedzierało się przez obszary miasta, znajdujące się wciąż pod kontrolą wrogów, pojmując, że ich desperackie i z gruntu bardzo optymistyczne w zamierzeniach misje nie przyniosły Republice żadnych realnych korzyści; było wręcz odwrotne. Mieli gorzką świadomość, że ich obecność w innych miejscach Vispazaru mogła przynieść więcej korzyści.

Nie pozwalali sobie jednak na zasypywanie umysłów stosem wyrzutów. Już nie pierwszy raz w trakcie swoich wojen podejmowali ryzykowne, źle wykalkulowane decyzje. Takie rzeczy się zdarzały.

Jedi dotarli do dzielnicy mieszkaniowej, licząc że tutaj spotkają swoich sojuszników. Nadiru wbiegł do opuszczonego domu, Arun wskoczył zaś do dziury w ścianie zrujnowanego domu. Obaj dotarli do drzwi i asekuracyjnie zerknęli przez prób.

Rycerze spojrzeli w czarne wizjery hełmów szturmowców.

Nadiru Radena poczuł ulgę i uśmiechnął się lekko. Arun Radena na wpół odruchowo zamachnął się mieczem świetlnym. Szturmowcy-klony opuścili broń. Karabiny blasterowe szturmowców Sithów wypluły z siebie krwistoczerwone porcje energii. Jedna fioletowa klinga zgasła, druga zaś rozmyła się w serii obronnych bloków.

W tym momencie sytuacje odwróciły się.

Karmazynowe smugi pomknęły w stronę jednych szturmowców, zaś szmaragdowe w stronę drugich.

Superdroidy bojowe uderzyły na klony, natomiast żołnierze Republiki natarli na Sithów. Teraz już obaj mistrzowie Jedi intensywnie nakreślali powietrze i ciała wrogów purpurowymi płomieniami.

Pół minuty potem ostatni robot runął głucho na nawierzchnię ulicy, a ostatni szturmowiec Sithów z chrzęstem zbroi rozłożył się obok swych pokonanych kolegów. Mistrzowie Mocy odetchnęli głęboko, skinęli głowami sojusznikom w podzięce za pomoc, a następnie ruszyli z nimi w drogę powrotną.

**********

Bitwy o Vispazar dobiegły końca. Siły Konfederacji Niezależnych Systemów, otrzymując cięgi z wyrzutni rakiet kanonierek i dział laserowych AT-TE, wycofywały się. Wojska Imperium Sithów, przyjmując ostatnie ciosy z działek laserowych myśliwców Aurek i wyrzutni rakiet transporterów opancerzonych, brały nogi za pas.

Vispazar dogasał, choć inaczej widział to Nadiru, a inaczej Arun.

Dla pierwszego płomienie liżące ściany budynków znikały pod naporem hektolitrów lodowatej wody. Dla drugiego ognie pełgające po szczątkach gmachów znikały z braku paliwa, które mogłoby je podsycić. Dla pierwszego zniszczenia były jedynie wyspami pośród lśniącego oceanu. Dla drugiego zniszczenia byłby tym właśnie oceanem, choć nie był lśniący i wspaniały, lecz odrażający i bezlitosny. Dla pierwszego tłumy mieszkańców radowały się. Dla drugiego garstki tubylców ze strachem wyczekiwały powrotu przerażających machin wojennych.

Arun Radena chciałby móc zapewnić ich, że ten koszmar właśnie się zakończył i już nigdy nie powróci. Chciałby ich pocieszyć, lecz wiedział, że dałby im w ten sposób fałszywą nadzieję.

Bo wcześniej czy później, to wszystko się powtórzy. Dwie potężne armie zetrą się ze sobą w Vispazarze i historia zatoczy koło.

Nadiru Radena stał się tego świadkiem i tak jak jego przodek, spoglądający na to samo pole bitwy cztery tysiąclecia wcześniej, nie miał wątpliwości, że pewnego dnia na tym wzgórzu stanie ktoś podobny do niego i patrząc na płomienie, w których będzie pogrążone miasto, zanurzy się w ponurych rozważaniach o niekończącej się cykliczności wojen.