Marik: Wygląda na to, że twórcy serialu wyciągnęli wnioski z pierwszego sezonu i zaczęli robić historie mieszczące się w paru odcinkach. Dzięki temu serial nabrał nowej jakości. Wcześniej na siłę przyspieszano akcję, żeby tylko zdążyć z zakończeniem, a teraz dostaliśmy odcinek, w którym mamy czas na poznanie nowych postaci, rozwinięcie tych, które już znamy i na to, żeby jedni i drudzy przeżyli razem jakąś przygodę. Efekt jest niesamowity, gdy porównamy go z płytkim i pospiesznym sezonem pierwszym.
Najsłabszą częścią The Lost Commanders są lokacje, a raczej ich brak. Większość odcinka dzieje się na totalnym pustkowiu! Ciężko jest też przełknąć naciągany zwrot akcji, w którym jeden z klonów wykazuje się brakiem jakiejkolwiek logiki. Na szczęście odcinek daje nadzieje na poprawę jakości serialu. Jeśli do ekipy dołączą jeszcze jacyś utalentowani graficy, otrzymamy odcinki mniej-więcej na poziomie The Clone Wars. 6/10.
JediPrzemo: Znowu infantylność. Skąd pomysł, że wciskanie ludziom braku sensu to najlepszy pomysł? Ahsoka tyle szukała Rexa nie sprawdzając jednej lokacji i bang! Wystarczy głowa droida dysponującego technologią sprzed 14 lat i klon znaleziony. „Moje dni jako żołnierz już się skończyły”- taaa, i dlatego noszę non-stop zbroję. Do tego w Imperium, jak widać, problem z celowaniem mają nie tylko szturmowcy, ale też droidy. Jak zauważył Marik, 1. sezon był pospieszny, za to ten odcinek mi się dłużył. Nuda. 5/10.
Yako: Ten odcinek nie był zaskoczeniem. Już z trailera dowiedzieliśmy się, że będą klony. I ten powrót klonów, choć się go bardzo obawiałem, wypadł nieźle. Okazuje się, że nic nie jest jednoznaczne i przyjaciół można znaleźć wśród dawnych wrogów, a wrogów wśród przyjaciół. Na plus tego odcinka zaliczyć trzeba to, że wydaje się nieco poważniejszy niż pierwsze odcinki pierwszego sezonu. Czuć, że coś ma się wydarzyć, a nie tylko obserwujemy grupkę drobnych przestępców kradnących owoce ze straganu. Widać zaczątek nieco poważniejszej fabuły – a to zdecydowanie plus. Podsumowując: Bardzo dobre otwarcie.
Nadiru: Sezon drugi czas rozpocząć! A właściwie to kontynuować, bo ze względu na czerwcową premierę filmu Siege of Lothal pierwszy odcinek serii tak naprawdę nie jest pierwszym odcinkiem. I jak na epizod ukazujący się po tak długiej przerwie nie porywa. Klony klonami, misja rekrutacyjna misją rekrutacyjną, ale to historia, w której głównym wątkiem jest polowanie na gwiezdnowojenną odmianę (po robaczku z Jedi Academy już drugą!) czerwia z Diuny. Ani to specjalnie oryginalne, ani wybitnie zajmujące. Przynajmniej wykonanie jest mocno na plus, bo humorystyczne i nieco nietypowe.
W odróżnieniu od Marika, klimat planety-pustkowia spodobał mi się, tak samo jak odjechany design przestarzałego AT-TE i wygląd klonów. Widać, że to odcinek z gatunku „musimy zmniejszyć budżet, bo na Siege of Lothal wydaliśmy górę forsy”, ale mi się spodobało. Jak jednak słusznie zauważył JediPrzemo, w odcinku, poza wątkiem polowania, na minus zdecydowanie wybił się podwyższony poziom infantylności. Nie w stosunku do zbroi, bo można zrozumieć chęć pozostania w pancerzu kogoś, kto traktuje go jak drugą skórę i potrzebuje ochrony przed drapieżnikami (a te są, jak widać, duże), ale te poszukiwania… Pozostaje wierzyć, że kolejne opowieści będą lepsze. Na razie zaczynamy od 6/10.
Cathia: Zgadzam się z JediPrzemo – zirytowało mnie to, jak bohaterowie znaleźli klony. A dałoby się to zrobić inaczej! Wystarczyłoby zasugerować, że Ahsoka szukała ich przez lata, wpadła właśnie na świeży trop, ale nasza brygada może polecieć i sprawdzić. I już brzmi to dużo bardziej wiarygodnie. Polowanie na czerwia było wybitnie nudne, ale szczęśliwie równoważyła to wewnętrzna walka Kanana i to mi się już bardzo podobało. Gdyby zaakceptował tę pomoc bez zmrużenia oka i uśmiechem na paszczy, chyba zawahałabym się przed obejrzeniem następnego odcinka. Czekam jednak na coś dużego. Póki co, był to przeciętny zapychacz.
Kaelder: Wbrew temu co piszą moi przedmówcy, uważam że odcinek wcale taki zły nie był. Oto mamy bardzo ciekawe spoiwo łączące Wojny klonów, które nie otrzymały przyzwoitego zakończenia (w sieci krążą materiały nie poddane końcowej obróbce cyfrowej) z Rebeliantami rozgrywającymi się po Rozkazie 66 i wprowadzeniu rządów Galaktycznego Imperium. Bardzo interesującym pomysłem jest umieszczenie byłych żołnierzy-klonów na pustkowiu (zwróćcie uwagę na to, że Gregora znaleziono w Wojnach Klonów na podobnej planecie). Choć przyznać trzeba, że Ahsoka powinna była sama pofatygować się i wspomóc naszych bohaterów w poszukiwaniach (lub powinny one być choć troszkę utrudnione, a nie udostępnienie informacji łatwo podanych na tacy). Widać było też nieufność obu stron. Kanan miał uraz po Rozkazie 66 i zabójstwie jego mistrzyni, a Rex początkowo wolał nie włączać się do kolejnej wojny, licząc na wykorzystanie młodych bohaterów dla własnych korzyści. Robot szpiegowski trafił celnie (unieruchomił statek), a klony mimo podeszłego (sic!) wieku oko mają iście sokole. Odcinek zakończył się dość wrednym cliffhangerem i daje mu 7/10.
Lisa: Czekałam, czekałam i w końcu się doczekałam. Nie zawiodłam się, chociaż kilka nielogiczności aż biło po oczach. Już sam pomysł poszukiwań wydaje mi się nieprzemyślany. Jakim cudem ta Rebelia tak daleko zajechała, skoro nawet miejsca na bazę nie umieją sami znaleźć? No i ten wspaniały dialog po zdradzie jednego z klonów… Tak szybkiej zmiany zdania telewizja jeszcze nie widziała. Same klony wypadły znośnie, podobało mi się, że nie wszyscy są dobrzy, przynajmniej serial wygląda wiarygodniej. No i zachowanie Kanana w tym odcinku pasowało do sytuacji, co uważam za duży plus. Gdyby rzucił się Reksowi i spółce na szyje, mój telewizor oberwałby pilotem. Mocno. Pomimo kilku wad, odcinek był dobry i nawet przyjemnie się go oglądało. Cieszę się, że w drugim sezonie będą dłuższe historie, bo te jednoodcinkowe już się przejadły. Teraz pozostaje nam czekać na drugą część i liczyć, że nie powtórzy błędów poprzednika. Takie mocne 6/10.
Johnny: No cóż, w moim przypadku wypada na wstępie uściślić pewną sprawę – z Rebels rozstałem się już jakiś czas temu, nie ukończywszy nawet pierwszego sezonu, a i obdarowanie serialu drugą szansą uważałem swojego czasu za rzecz równie prawdopodobną co przejażdżka na jednorożcu. Rozumie się zatem, że nie interesowałem się nowinkami, spoilerami i plotkami o drugim sezonie, a jednak, tchnięty jakimś niewytłumaczalnym impulsem, zdecydowałem się kompletnie nieprzygotowany zasiąść przed monitorem i spróbować tej niby premiery nowego sezonu. Żałuję. TheLost Commanders popełnia ten sam grzech, jakim plamiła się ta garstka obejrzanych przeze mnie odcinków. Jest mianowicie za szybki, za prosty, zbyt schematyczny, nie bójmy się powiedzieć, żałosny. Stanowi nieskomplikowany ciąg banalnych wręcz wydarzeń, które wiążą się ze sobą zdumiewająco pomyślnymi dla bohaterów zbiegami okoliczności i takimi bzdurami jak pominięcie przez Ahsokę jednego, jedynego sposobu na odnalezienie starych towarzyszy, który, a jakże, okazje się być tym prawidłowym.
Dalej jest równie nieciekawie. Nie umiem zrozumieć dość przyjaznej postawy klonów, którzy przecież, ukrywając się na płaskiej jak stół planecie, woleli by chyba, aby nikt im nie przeszkadzał w powolnym popadaniu w zbzikowanie, tak marnie przedstawianym przez jednego z nich. Zresztą, samo pojawienie się byłych republikańskich żołnierzy uważam za granie pod publikę, a to co wyprawiają na swoim dobrowolnym wygnaniu stanowi kwintesencję głupoty tego odcinka i wcale nie mam tutaj na myśli przesadnie przerobionego czołgu. Scena polowania na przerośniętą dżdżownicę, ze swoją groteskową muzyczką i charakterystycznymi dla Rebels sztucznymi ruchami postaci, woła w mojej opinii o pomstę do nieba. Na wyróżnienie zasługuje tutaj Kanan, który właściwie przez cały odcinek zachowuje się jak narwany, niezdecydowany padawan o celności godnej szturmowca. O głupocie, jaką wykazał się Wolffe, informując Imperium o stanie rzeczy, wolę nie wspominać. Dodam tylko, że moim zdaniem był to wymyślony na odczepnego pretekst, by na koniec dać napis CDN. Moja ocena to naciągane 3/10 i perspektywa ponownego zerwania wszelkich kontaktów z Rebels.