Nie możemy się doczekać… czy aby na pewno?

Jakby na to nie patrzeć, premiera Przebudzenia Mocy już za kilkanaście dni. Bilety kupione już dawno, leżą sobie spokojnie na półeczce, pozostaje jedynie czekanie. I wiecie co? Jakoś nie mam z tym problemu.

Jest to co najmniej dziwne. Disney podgrzewa atmosferę, wrzucając do sieci co raz nowe zapowiedzi, pojawiają się nowe spoty telewizyjne i… I nic. No, może poza tym, że gdzieś tam w głębi duszy rodzi się irytacja, wywołana kolejnym ujawnieniem nowych scen. Ja wiem, teoretycznie nic nie mówią, ale z najmniejszych klatek da się wydobyć naprawdę sporo. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że Epizod VII będzie miał ten sam problem, co większość obecnych filmów – zwiastuny miały być tak wyczesane w kosmos, że wrzucono do nich najlepsze sceny, nie zwracając uwagi na to, czy nie ujawniają za dużo. Moim zdaniem ujawniono w tej chwili aż nadto. Oczywiście, może się okazać, że fani, jak zwykle, nadinterpretowali, ale zbyt wiele osób widziało w pewnej scenie Rey i Chewiego. Mniej lub bardziej duchem obecnego. Jasne, ideą zapowiedzi jest to, by namieszać, stworzyć pewne oczekiwania, ale może jednak niekoniecznie ujawniać zbyt wiele?

Machina marketingowa działa. Gdzie się nie obejrzę, tam zabawki i gadżety z Gwiezdnych wojen. Biedronka, Kaufland, akcja Google’a… Ma to, rzecz jasna, swoje zalety – jeszcze dziesięć lat temu sprzedałabym duszę za termos z zębatką imperialną, teraz po prostu weszłam do sklepu AGD i go kupiłam, jednak powoli, bardzo powoli, zaczynam czuć pewien przesyt. Nie pamiętam, ale stało się tak chyba w momencie, kiedy w Biedronce rzucili szczoteczki do zębów z wiadomymi motywami i w kształcie miecza świetlnego (z odgłosami!). Z jednej strony jest to fajne, z drugiej… jakoś ten lord Vader koło Myszki Miki mnie drażni. Od kiedy Star Wars stało się opowieścią dla dzieci? Pewnie, nie mówię, że jest to historia li i jedynie dla osób po trzydziestce, ale są w niej elementy, które zdecydowanie nie są przeznaczone dla najmłodszych. Boję się, że będą powoli wymazywane jako te nieodpowiednie. Niedawno Internet obiegła informacja, jakoby rysownicy Marvela mieli zakaz rysowania księżniczki Leii w metalowym bikini. Nie wiem, czy to prawda, jednak nie wydaje mi się to aż tak nieprawdopodobne właśnie w kontekście tego, co napisałam powyżej. Nie zrozumcie mnie źle – cieszę się, że Gwiezdne wojny żyją, jednak niech żyją tak, jak powinny. Najmłodsi fani mają swoje historie, na czele z Rebeliantami, które właśnie dla nich są przeznaczone i dlatego miewają elementy, które przyprawiają starszego osobnika o zjawisko znane jako Facepalm Pickarda. Kochany Disneyu, jeśli już sięgnęliście po taką markę, starajcie się utrzymać w niej to, co najbardziej charakterystyczne. I wiem, może feministki nie lubią tego kostiumu księżniczki, możliwe, ale czy przypadkiem nie zabrniemy w poprawność polityczną nieco za daleko?

Tak trochę tego wszystkiego za dużo. Pamiętam, jak w okolicy wakacji 1999 r., przed premierą Mrocznego widma wypuszczono serię zeszytów i gadżetów papierniczych z bohaterami nowej odsłony Sagi. Toż to był szał, istne polowanie! I chyba bardziej podkręciło ducha oczekiwania niż osobne wielkie półki w supermarketach czy innych Empikach. Nie wspominając już o tym, że polscy fani czekali na film dłużej niż inni, bo premiera odbyła się kilka miesięcy po światowej (co bardziej niecierpliwi oglądali na VHS pirackie kopie). Szczęśliwie, Internet był jeszcze w powijakach, bo inaczej spoilery zabiłyby wszystkich, choć oczywiście nie obyło się bez najistotniejszego – podwójnego miecza lorda Maula, pojawiającego się wszędzie. Jednak czekaliśmy z niecierpliwością, bo to była kolejna odsłona NASZEJ Sagi.

No właśnie. Prequele, czy się je kocha czy nienawidzi, opowiadały o postaciach, które znamy i kochamy (tudzież się ich boimy). Miały doprowadzić historię do pewnego punktu, od którego zaczęła się Stara Trylogia. W efekcie czekało się na nie jak na odwiedziny bardzo dawno niewidzianych przyjaciół – kto bowiem nie chciał się dowiedzieć, jak się zaczęła znajomość Kenobiego i Vadera? Nowa trylogia poświęcona będzie bohaterom innym, zupełnie nieznanym – Rey, Finnowi, Poe czy Kylo Renowi. Jasne, jestem ciekawa, ale nie umieram z niecierpliwości, by ich zobaczyć. Ja chcę się dowiedzieć, co z moimi dawnymi przyjaciółmi, Hanem, Leią czy Luke’em. I właśnie! Przy całym natłoku informacji o EVII, nie wiemy, co się dzieje ze Skywalkerem i… Mnie to nie intryguje! Mnie to drażni! Czuję się, jakby ktoś grał mi na nosie, wyśmiewając się z moich oczekiwań. „Tak, wiemy, że chcecie wiedzieć i co nam zrobicie?” Nie no, oczywiście, pójdę na film 18 grudnia, a potem zapewne jeszcze kilka razy (przynajmniej taką mam nadzieję), ale… w tej chwili nie czekam na to tak, jak na coś, co ma mi zmienić życie. I nie stało się tak dlatego, że jestem za stara, bo potrafię się ekscytować tysiącem różnych fandomowych rzeczy.

Stało się tak dlatego, że przesadzono. Wszystkiego jest za dużo. Pewnie, to świetnie. Z drugiej strony jest to trochę jak z Bożym Narodzeniem, które w Lidlu zaczyna się już od września… Wiemy, że coś nadchodzi, ale po drodze jest zbyt wiele rzeczy, które rozpraszają moją uwagę, żebym mogła się skupić. Obkupiona gadżetami, zapominam już, z jakiego powodu ten wysyp. I jasne, cieszę się, ale może cieszyłabym się bardziej, gdyby codziennie nie wychodził nowy spot telewizyjny, a w każdym warzywniaku nie spoglądał na mnie Kylo Ren?