Najważniejsze dla nas książki „Star Wars”

Vidar: Dla mnie najważniejszą książką jest Droga Zagłady Drew Karpyshyna. Za postaci, mroczny klimat, ciekawie ukazane elementy akademii Sithów, za to, że po prostu czuje się tę ciemną stronę, która otacza bohaterów… Po prostu jest solidnie napisaną, wciągającą książką samą w sobie, dzięki niej przełamałem swoją awersję do książek in-universe’owych (zapoczątkowaną przez Kantyczkę Salvatore’a, osadzoną w Forgotten Realms pozycję, która odrzuciła mnie do reszty) i wciągnąłem się w inne (niestety, niekoniecznie lepsze) pozycje z naszego ulubionego wszechświata. A nieścisłości, jakie wprowadziła w kanonie i zarzucane jej przesadne podpinanie się pod KotOR? Dla mnie (jako nie udajacego hardkorowego fana uniwersum) to sprawy drugorzędne.

JediPrzemo: Ja będę oryginalny i powiem, że Dziedzic Imperium. Była to jedna z pierwszych książek Star Wars jakie przeczytałem, która mi pokazała, że Gwiezdne wojny to nie tylko filmy. Najbardziej wciągające dla mnie było to, że w tej i kolejnych częściach Trylogii Thrawna, zło naprawdę wygrywało. Bitwy wcale nie były przesądzone i dlatego były tak emocjonujące. Dodajmy też fakt świetnie zbudowanych postaci i cliffhangerów, którymi Zahn nas raczył niemal w każdym rozdziale. Czegoś takiego brakuje w nowym kanonie, ale, kto wie, wszystko przed nami.

Cathia: Nie będziesz oryginalny! Z tym że ciężko mi wybrać jedną książkę… Pozwolę sobie wymienić zatem trzy! Pierwszą była The Lost City of the Jedi, książka dla młodszego raczej czytelnika, którą jakimś cudem nabyłam w normalnej księgarni chyba w 1993 r. i do dzisiaj nie wiem, jak się tam znalazła! Było to moje pierwsze zetknięcie się z Expanded Universe i służyło mi do oceniania mojego stopnia umiejętności w posługiwaniu się językiem angielskim – kiedy zorientowałam się, jak bardzo było to złe, jasnym było, że już przeszłam w fazę nieco bardziej zaawansowaną. Nie polecam tego „dzieła”, ale stanowi pewien punkt przełomowy mojego fanowskiego „ja”. Drugą pozycją będzie właśnie Dziedzic Imperium – czekałam na tę książkę z wielkim utęsknieniem i jest dla mnie najlepszą z „apokryfów”, przede wszystkim dzięki naprawdę wspaniałym, doskonale skonstruowanym postaciom, na czele z wielkim admirałem! Przyznam, że wizja sequeli opartych na Trylogii była naprawdę piękna… Ostatnią bardzo ważną książką jest dla mnie Tarkin Jamesa Luceno – przywróciła mi Gwiezdne wojny, przywróciła mi Imperium takie, jakie szanuję. A nie było to łatwe!

Kaelder: Zdecydowanie najważniejszą dla mnie książką jest Punkt przełomu Matthew Stovera. Dotykała ona problemu Wojen Klonów nie tylko w skali makro (z perspektywy Republiki próbującej przywrócić ład i porządek w galaktyce), lecz także w mikro – uwzględniającą świat, gdzie rozgrywał się konflikt z Separatystami (tam zresztą rozgrywały się także wewnętrzne problemy). Poznajemy tutaj nieco inne oblicze doskonale znanego mistrza Jedi Mace’a Windu, który wydaje się być bardziej mroczny i desperacko pragnący zaprowadzić pokój na rodzimej planecie. Jego misja na Haruun Kal do złudzenia przypominać wędrówkę Marlowa w Jądrze ciemności. To wkroczenie do mrocznej dżungli, która odzwierciedla konflikt panujący w sercu, rozumie i duszy głównego protagonisty. Powieść Stovera jest pełna wyrazistych postaci drugoplanowych, z dość realistycznymi opisami otoczenia oraz przemyśleniami głównego bohatera. Autor zdołał wyciągnąć z bohaterów wszystko, co ludzkie, i sprawił, że zarówno Jedi jak i szarzy mieszkańcy planety są „śmiertelni”. Jest to także jedna z niewielu książek z uniwersum (obecnie stanowiącą część Legend), którą czyta się z zapartym tchem. W dalszej kolejności wymieniłbym zapewne Trylogię Thrawna Timothy’ego Zahna, właściwie z podobnych względów, co moi przedmówcy oraz Spisek na Cestusie. Ostatnia pozycja jak żadna inna pozwala nam dostrzec klony jako ludzi, a nie mięso armatnie rzucane do walki w każdym konflikcie we wspomnianych Wojnach Klonów.

Marik: Najważniejszą książką spod znaku Star Wars zawsze pozostanie dla mnie Potrójne Zero, czyli druga część cyklu o komandosach Republiki. Nie była to ani pierwsza, ani nawet najlepsza książka, jaką czytałem, ale zdecydowanie to ona miała największe znaczenie. Można narzekać, że postaci są bardzo do siebie zbliżone psychologicznie, że fabuła opiera się na „kłótniach rodzinnych”, ale Karen Traviss dała radę porwać mnie już od pierwszego rozdziału. Co się do tego przyczyniło? Może świeże spojrzenie na wojnę, Republikę i Jedi, może bardziej realistyczne podejście do spraw militarnych, a może postaci, które – co rzadkie we współczesnej literaturze – są zwyczajnie męskie. Każdy z tych powodów jest wystarczająco dobry, żeby przeczytać tę pozycję.

Yako: Oczywiście, pierwszą książkę Star Wars, tak jak i pierwszą miłość pamięta się długo. Dla mnie był to drugi tom Trylogii Thrawna. Po angielsku. Nie zrozumiałem z niej ani słowa wtedy, dlatego nie napiszę teraz o tej książce. Doskonale wspominam książki z serii Młodzi Rycerze Jedi. Czytało się tę serię przyjemnie i choć były to okolice 2000 roku, to przygody „dzieciaków Jedi” opisywały dokładnie zdarzenia, w jakich ja bym chciał się wtedy znaleźć. A że były to czasy mojej ostrej gry w RPGi, to i Młodzi Rycerze Jedi dostarczali niesamowitej pożywki dla wyobraźni. Założę się, że gdybym teraz zaczął czytać te książki wydałyby mi się proste i infantylne, wtedy jednak połykałem je jednym tchem.

Nadiru: Po przeczytaniu wszystkich nie-młodzieżowych książek Star Wars z obu kanonów i jako fan Expanded Universe powinienem wybrać coś totalnie innego – i pewnie, jak Yako, wspomnieć Ciemną Stronę Mocy, moją pierwszą powieść ever – ale w ostateczności muszę uznać, że najważniejszą dla mnie książką jest i zapewne pozostanie na zawsze Zemsta Sithów Matthew Stovera. Jest to adaptacja filmowa, jakiej świat nie widział. Poprzednie powieści Stovera, wspomniany tu Punkt przełomu i Zdrajca, były nieziemskie, ale Epizod III w jego wykonaniu to majstersztyk, jakich mało. Dzięki niemu wszystko, co w filmie było złe – przede wszystkim transformacja Anakina – nabiera nowego kształtu i sensu. Do tego niesamowite, sugestywne i pięknie napisane kawałki „jak to jest być”, w których niejako wchodzimy w buty bohaterów i antybohaterów tej historii… A dlaczego tak bardzo osobiście ją cenię? Bo, w odróżnieniu od dzieła Lucasa, po którego premierze wyszedłem tylko lekko ogłuszony, wywołała u mnie całą gamę emocji i uczuć, a na samym końcu szczere wzruszenie i – tak, tak, nie śmiejcie się! – łzy. Jako się rzekło, nic nigdy tego nie przebiło.