„Łotr 1” – recenzja bezspoilerowa

Nie da się ukryć, że Łotr 1 był filmem, na który czekałam z wielką niecierpliwością, ale i olbrzymim niepokojem. Nietrudno napisać niezłą historię osadzoną w świecie Gwiezdnych wojen (chociaż, jak pamiętamy, czasem i dobrzy pisarze mieli z tym olbrzymie kłopoty), problem polega na napisaniu takiej, która opowie o wydarzeniach tak, by nie wydawała się kiepskim fanfikiem z fatalnie nakreślonymi postaciami. Poza tym, legendzie naprawdę ciężko dorównać, a tutaj mieliśmy do czynienia z legendą samego początku.

Dobra wiadomość – dali radę. Film jest przede wszystkim bardzo poważny. Oczywiście, nie zabrakło elementów komicznych, ale są one rozsądnie dozowane i doskonale dopasowane do momentów. Dużo osób porównywało Łotra do Imperium kontratakuje jeśli chodzi o klimat i z tym się zgadzam. Jest mrocznie i bywa przerażająco, pod różnymi względami. Można zrozumieć, dlaczego właściwie powstała Rebelia i dlaczego walczy.

To samo można powiedzieć o postaciach. Po obejrzeniu zwiastunów zastanawiałam się, jakim cudem scenarzyści zdołają sensownie uzasadnić współpracę tych wszystkich, na pierwszy rzut oka zupełnie innych osób  w tak krótkim czasie (no, może poza bezpośrednim rozkazem). Zrobiono to bardzo dobrze, nie mam najmniejszych wątpliwości co do motywacji poszczególnych bohaterów i przywiązuję się do nich praktycznie w połowie filmu. Każdy z nich, nie tylko Jyn Erso i Cassian Andor, dostaje swoje 5 minut, kilkoma zdaniami i scenami kupując nas wszystkich. Tak, nawet mnie. No dobrze, w porównaniu z Rebeliantami, biedny dyrektor Krennic pojawia się na scenie jakby rzadziej, ale w końcu to film skupiający się na Sojuszu…

Na Sojuszu, który nareszcie przedstawiony jest w nieco bardziej wiarygodny sposób. Już pierwsze kilkanaście minut uświadamia nam, że nareszcie nie mamy do czynienia tylko z tymi „w białych kapeluszach”. Nie. Rebelia działa tak, by przetrwać, a to oznacza bardzo wiele kontrowersyjnych decyzji. Bliżej jej miejscami do regularnego wojska niż człowiek by się spodziewał i również rebelianccy oficerowie podejmują decyzje w myśl zasady „cel uświęca środki”. Jestem zachwycona takim potraktowaniem tematu, bo praktycznie się tego nie spodziewałam – wszak oryginalne Star Wars bazowało trochę na typowo westernowym podejściu, czarno-białym podziale rzeczywistości. Tu jest trochę inaczej i to sprawia, że film jest dużo bardziej dojrzały niż takie chociażby Przebudzenie Mocy. Co więcej – sama Rebelia nie jest jednorodna w swoich oczekiwaniach i planach, są różne odłamy, mniej lub bardziej ekstremistyczne. Duże brawa!

W porównaniu z Rebelią Imperium wydaje się zdecydowanie zbyt pewne siebie i zarysowane już dużo słabiej, trochę bardziej schematycznie. Brakuje mi tutaj trochę równowagi narracji, ale rozumiem, nie imperialni są bohaterami tego filmu. Na pewno jednak to właśnie ta strona konfliktu dodaje najwięcej wzruszeń wizualnych, bo chyba nie byłam jedyną osobą w kinie, z której piersi wydał się jęk zachwytu na widok niszczycieli na tle Gwiazdy Śmierci czy ISDeka wiszącego nad Jedhą już na pełnym ekranie. Nie wspominając już o znanym nam z trailera „zaćmieniu” czy pojawieniu się GŚ na horyzoncie planety.

Akcja poprowadzona doskonale – przecież wiemy, jak wszystko się skończy, a mimo to w pewnych momentach wcale nie byłam tego taka pewna. Początek filmu jest trochę zbyt szybki, przypomina montaż z Epizodu 7 – skaczemy po miejscach i po planetach (absolutnie przepięknie wykreowanych), jednak tak naprawdę ustawia on pionki na odpowiednich polach szachownicy i później, owszem, wydarzenia toczą się prędko, ale sensownie, nie mam wrażenia, że coś mi ucieka, że wartkością narracji próbuje się pokryć dziury w scenariuszu. W tym wszystkim nie brakuje też miejsca na momenty zadumy i wzruszenia – tempo jest naprawdę doskonale wyważone. Wszystko prowadzi bardzo zgrabnie do chwili, która zawładnęła naszymi sercami przed tymi wszystkimi laty – pogoni Devastatora za Tantive IV nad Tatooine.

Jednym z poważniejszych zarzutów, jakie miałam wobec Przebudzenia Mocy, było odnoszenie się na siłę do pozostałych części Sagi. Tutaj aluzji mamy całe mnóstwo, ale uważam, że zostały wkomponowane w fabułę czy scenografię znacznie bardziej subtelnie i jestem przekonana, że nie wyłapaliśmy z współoglądaczami połowy tego, co do wyłapania było – rozczulił mnie zwłaszcza pewien płyn, pojawiający się niemal na samym początku filmu. Polecam również wsłuchanie się w komunikaty w bazie rebelianckiej! Oczywiście, jak można się było spodziewać, jak zapowiadano i jak można było zaobserwować w zwiastunach i spotach telewizyjnych, przewinęło nam się przez ekran dosyć dużo osób znanych z poprzednich odsłon Sagi, jednak zrobiono to na tyle umiejętnie, że w żaden sposób nie zagroziło to logice wydarzeń Epizodu IV. Mam również wrażenie, że przy pewnych rzeczach wspomagano się również elementami ze starego kanonu i zrobiono to w dość twórczy sposób.

Tu dochodzimy, rzecz jasna, do efektów specjalnych. Nie sądzę, by kogokolwiek na tym etapie zaskoczyła obecność pewnego imperialnego oficera, ponieważ dało się go zauważyć w materiałach promocyjnych, inną sprawą jest jednak jego wykreowanie. Nie jestem pewna, czy to kwestia obejrzenia Rogue One w IMAXie, ale miejscami postać ta wyglądała jakby ją z gry komputerowej wyjęto, nie do końca zawsze była dopracowana. Tak jak jednak mówię – „miejscami”. Twórcy wspominali o unikalnej technologii i przywróceniu do życia – udało się to całkiem nieźle (tylko głos, niestety, nie ten, co mnie – ale to bardzo osobiste odczucie – przeszkadza w odbiorze). Dużo gorzej wyszło jedno maleńkie cameo pod sam koniec filmu – jestem ciekawa, czy zgodzicie się ze mną po obejrzeniu, że pewne rzeczy należy pozostawić zaledwie zasugerowane.

Gwiezdne wojny nie byłyby jednak Gwiezdnymi wojnami, gdyby nie dwie rzeczy – pojedynki na miecze świetlne i bitwy kosmiczne. Pierwszych raczej ciężko się spodziewać w tym filmie (choć jeden miecz się pojawia!), ale bitwa kosmiczna, jak można wywnioskować ze zwiastunów, oczywiście jest. I jest wspaniała! Czuć ducha Nowej nadziei, czasami zresztą ten duch pojawia się niemal dosłownie za sprawą efektów specjalnych (chyba najbardziej nieoczekiwane cameo – jestem pewna, że i Wy będziecie nim zachwyceni!). Zaskakujące są niektóre rozwiązania, miłe oku znajome jednostki… Czysta, niczym nieskrępowana przyjemność oglądania.

To są Gwiezdne wojny w najlepszym wydaniu i piszę to z pełną odpowiedzialnością. Film zdecydowanie nie jest obliczony li i tylko na przyciągnięcie jak największej widowni do kin, nie jest lekką i nieskomplikowaną rozrywką, nie tylko ze względu na klimat, ale również na pewne elementy świata. Oczywiście, wiele wykorzystuje, jednak dla nas – fanów –istotne będą również nowe informacje, które dają tak piękną bazę do dalszych spekulacji i historii (my przegadaliśmy całą drogę z kina w komunikacji miejskiej i mam tylko nadzieję, że część ludzi, która na nas dziwnie patrzyła, nie wybiera się na film jutro). Polecam zwłaszcza zwrócić uwagę na jedyną planetę, która nie jest podpisana!

Łotr 1 jest z jednej strony częścią serii, ale jednocześnie to bardzo wyraźny spin-off. Film różni się od innych nie tylko samym otwarciem, ale – rzecz jasna – także muzyką. Co wyszło mu zdecydowanie na dobre. Michael Giacchino stworzył absolutnie rewelacyjną ścieżkę dźwiękową, nazwiązującą, rzecz jasna, do klasycznych już utworów Johna Williamsa, ale będącą samodzielnym tworem, doskonale ilustrującym wszystko to, co dzieje się na ekranie. Mam wrażenie, że brak tu jakiegoś charakterystycznego motywu przewodniego, ale jako muzyka filmowa, ilustracyjna, broni się świetnie.

Nie zawiodłam się. Bałam się tego, że jestem za bardzo pozytywnie nastawiona do tego filmu, że boleśnie się rozczaruje, dokładnie tak, jak rok temu. Nie. Jest dobrze. Jest Moc!