„Dziedzic Jedi”

Dziedzic Jedi to dość wyjątkowa książka z nowego kanonu, głównie dlatego, że napisano ją jako ostatnią część serii stworzonej z myślą o obecnych Legendach. Efekt jest taki, że dwie poprzednie części historii o Wielkiej Trójce są zaliczane do Expanded Universe, a ta o Luke’u już nie. Jak wyszły takie machinacje? Przekonajmy się!

Pod względem jakości wydania, wydawnictwo Uroboros przyzwyczaiło nas już do pewnego poziomu. Książkę wydrukowano na bardzo lekkim papierze, okładka ma skrzydełka, a napisy na niej są wypukłe. Nie rzuciły mi się w oczy literówki czy błędy składniowe, co świadczy o tym, że wydawnictwo faktycznie przejęło się zarzutami dotyczącymi chociażby Tarkina.

Jak książka broni się fabułą? Z przykrością muszę stwierdzić, że jest to jedna z najsłabszych pozycji w nowym kanonie. Autor książki wyraźnie miał problem z określeniem, o czym w zasadzie chciałby napisać i w ten sposób otrzymujemy całe mnóstwo wątków: szukanie bazy dla Rebelii, misję uwolnienia i eskorty błyskotliwej pani kryptograf, samodzielne próby szkolenia na Jedi, romans i opowieść szpiegowską w jednym. A to wszystko na 320 stronach! Osią fabuły jest teoretycznie wspomniana przeze mnie misja eskortowa, która powinna wzbudzać emocje czytelnika. Mamy planowanie i akcję uwolnienia, ucieczkę, zdrady i podejrzenia, a jednak mieliłem tę pozycję przez ponad tydzień i gdyby nie to, że jechałem pociągiem i nie miałem jak podładować telefonu, to pewnie męczyłbym się z nią drugie tyle czasu.

Autor nie potrafi zainteresować absolutnie żadnym z wątków poruszanych tematów na dłużej niż pięć minut, a cały „romans” Skywalkera z Nakari jest kompletnie niepotrzebny, gdyż robi z Luke’a idiotę. Rozumiem, jaki miał być efekt – Skywalker ma około dwadzieścia lat, średnio radzi sobie z podrywem, a dodatkowo ciąży na nim dość spora odpowiedzialność… Takie pokazanie bardziej ludzkiej strony przyszłego Jedi ma duży potencjał, a wyszło jak w sztampowej amerykańskiej komedii, w której Luke za każdym razem robi z siebie pośmiewisko przed towarzyszką i za każdym razem w ten sam sposób. Czytałem to z zażenowaniem i dochodzę do wniosku, że Nakari zaczęła z nim flirtować albo z litości, albo dla śmiechu. Autor zwyczajnie nie dał rady udźwignąć postaci Luke’a Skywalkera i zapewnić mu ciekawej historii.

Żeby nie było, że książka ma same minusy – da się w niej znaleźć w niej kilka pozytywów. Największym z nich jest dołożenie kilku cegiełek do rozbudowy odległej galaktyki. Poznajemy nową rasę, kilka rodzajów jedzenia, nowe planety i galaktyczną faunę. Mamy też szybki rzut oka na galaktyczny półświatek. Zdecydowanie tło i postacie drugoplanowe są tutaj mocną stroną i te fragmenty czytałem z zainteresowaniem.

Nie znam innych książek Kevina Hearne’a, ale jeśli samo wydawnictwo w notce biograficznej o nim może napisać jedynie, że jest autorem Kroniki Żelaznego Druida oraz że „mieszka w Kolorado z żoną, córką i psami” to chyba świadczy to samo o sobie. Nie polecam!


Autor: Kevin Hearne 
Okładka: 
Larry Rostant
Oryginalny tytuł:
Heir to the Jedi
Wydawnictwo: 
Uroboros
Data premiery20 lipca 2016 (Polska), 3 marca 2015 (USA)
Objętość: 320
Czas akcji0 ABY