40 lat „Gwiezdnych wojen” – 20 lat życia fana

W zasadzie Gwiezdne wojny istniały w moim życiu odkąd tylko sięgam pamięcią. Do dziś pamiętam swój pierwszy namacalny kontakt z filmami: było to w 1997 roku, gdy w kinach pojawiła się edycja specjalna Nowej nadziei. Z tej okazji w supermarketach Hit hostessy rozdawały dzieciom tandetne, gumowe i słabo pomalowane figurki pojazdów, mnie trafił się Sokół Millenium (do dziś nie wiem, co się z nim potem stało) i choć pierwszy film obejrzałem trzy lata później, to był to mój pierwszy krok do większego świata. Od tej pory przeważającymi motywami w moich rysunkach były myśliwce TIE oraz wspomniany YT-1300 i w niczym nie przeszkadzało mi, że nawet nie znałem ich nazw. Zbiegło się to w czasie ze słynnymi tazosami ze scenami z Oryginalnej Trylogii (najczęściej wypadał C-3PO i szturmowcy na dewbackach), zestawami Lego oraz pierwszymi mieczami świetlnymi w sklepach. Generalnie wszystkie dzieciaki były strasznie zajarane Gwiezdnymi wojnami, a zbliżająca się wielkimi krokami premiera Mrocznego widma tylko nakręcała fascynację tematem.

Niestety, Epizodu I nie zobaczyłem pierwszy raz w kinie, ale dopiero gdy wyszedł na kasetach VHS. To było objawienie. Po pierwszym seansie przewinąłem natychmiast taśmę i zacząłem oglądać jeszcze raz. Jako dziewięciolatek nie dostrzegałem wtedy rażących wad filmu i przez długie lata nie mogłem zrozumieć jego krytyki, ale widocznie do niektórych rzeczy trzeba po prostu dorosnąć. Walki myśliwców, połączenie rycerzy i magów, którzy używali mieczy świetlnych w sposób niewiarygodny i ta genialna muzyka… To był pierwszy film, w którym zwróciłem uwagę na muzykę. Potrafiłem przewijać cały film, żeby posłuchać ścieżki dźwiękowej z napisów końcowych.

Dalej już poszło lawinowo, w bibliotekach odkryłem książki opowiadające o wydarzeniach wokół filmów. Na pierwszy ogień poszły adaptacje książkowe kolejnych epizodów, następnie Trylogia Thrawna i Młodzi Rycerze Jedi. Co ciekawe, tę ostatnią serię udało mi się skończyć dopiero na studiach, bowiem w żadnej bibliotece w Warszawie nie było Oblężenia Akademii Jedi (dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak słaby jest to cykl). Równolegle do książek starałem się odkrywać gry, z tym jednak było już trudniej ze względu na wysoką cenę oryginałów i braki na giełdach. Stąd też zagrywałem się w wersje demonstracyjne Jedi Outcasta i Battle for Naboo, które były dołączone do miesięcznika Komputer Świat Gry oraz w pożyczone od kolegi z podstawówki pirackie Star Wars Racer. Dopiero po kilku latach udało mi się zdobyć pirackie wersje przygód Katarna (z napisami przetłumaczonymi przez mieszkańców byłego ZSRR) i nabooańskiego ruchu oporu.

Trzeba przyznać, że miałem szczęście dorastać w czasach, kiedy gwiezdnowojenna franczyza działała najprężniej: co chwila były wydawane w Polsce nowe książki, komiksy i gry (eeech ten „wspaniały” dubbing Empire at War), więc moja fascynacja tematem tylko rosła. Niestety, nigdy nie udało mi się poważniej zaangażować w fandom z prostej przyczyny: przez brak internetu nie wiedziałem nawet o istnieniu czegoś takiego jak stowarzyszenia fanów (czasy, kiedy dostęp do sieci miały tylko szkoły, kawiarenki internetowe i najbogatsi rodzice). Tym niemniej, z niesłabnącym zainteresowaniem pochłaniałem kolejne historie bohaterów odległej galaktyki i starałem się (z dość miernym skutkiem) wciągać znajomych, wtedy też zacząłem budować swoją gwiezdnowojenną kolekcję. Gromadziłem przede wszystkim książki (komiksy nigdy specjalnie mnie nie pociągały), z których pierwszą był Darth Bane: Droga zagłady oraz gry i tu pojawia się kolejny przejaw wpływu Star Wars na moje życie, bowiem to dzięki nim kupiłem swoją pierwszą konsolę. W momencie, w którym LucasArts zapowiedziało, że The Force Unleashed nie wydadzą w wersji pecetowej stwierdziłem, że nie ma co dłużej łudzić się, że firma przekonwertuje istniejące już tytuły na komputery. Dwoma pierwszymi grami, jakie kupiłem, były właśnie The Force Unleashed oraz Revenge of the Sith. O ile poczułem się oszukany, gdy jakiś rok później zobaczyłem pierwszy tytuł w wersji Ultimate Sith Edition na pecety i już nigdy nie wróciłem do jego wersji na PlayStation 2, to w Zemstę Sithów do dzisiaj zagrywamy się ze znajomymi w trybie versus. Podobnie było z Gamecubem, którego również kupiłem tylko dla dwóch gier: Rogue Leader i Rebel Strike, swoją drogą, są to naprawdę świetne symulatory myśliwców Rebelii w bardzo ładnej (jak na tamte czasy) oprawie graficznej.

Po Zemście Sithów mój zapał nieco osłabł, owszem, nadal bardzo dużo czytałem i grałem, a na nowości czekałem z wypiekami na twarzy (tym większe było moje rozczarowanie drugą częścią The Force Unleashed), ale też ciężko podtrzymywać żywsze zainteresowanie, jeśli nie bardzo nawet było z kim podyskutować na żywo – wiecie, takie czasy, kiedy bycie geekiem nie było modne, a raczej przeciwnie. Takie ciche, przygaszone fanostwo trwało do 2012 roku, kiedy to Lucas ponownie wypuścił do kin Mroczne widmo, ale tym razem w wersji 3D. Wtedy to, w Multikinie w Złotych Tarasach poznałem członków mocno przerzedzonego wówczas stowarzyszenia Star Wars Artistic Team. Jak się później dowiedziałem, nie mieli również w fandomie zbyt dobrej opinii, ale ponieważ nie znam całej sytuacji, a do dyspozycji mam słowo przeciw słowu, to nie chciałbym tu rozwijać tej kwestii. Samo spotkanie było dla mnie dość przełomowe, ponieważ uświadomiło mi, że w Polsce również są ludzie, dla których Star Wars to życiowa pasja, którą potrafią także przerobić w coś dobrego. Od tego momentu co miesiąc starałem się być na organizowanych przez stowarzyszenie Kantynach (wtedy jeszcze w nieistniejącym dziś Traffic Clubie), gdzie pomagałem w przygotowywaniu dla dzieci kilku godzin wypełnionych światem Gwiezdnych wojen. Co roku wydarzeniem kulminacyjnym było tzw. Celebration SWAT, które w ciągu tych kilku lat rozrosło się do wydarzenia przyciągającego kilka tysięcy ludzi, w czym z dumą muszę przyznać, miałem i nadal staram się mieć swój udział. Mniej więcej w tym samym czasie udało mi się w końcu przeczytać wszystkie wydane w Polsce książki Star Wars, co wcale nie było takie łatwe, gdyż wymagało zapisania się do bibliotek w pięciu dzielnicach i ściągania niedostępnych nigdzie pozycji z internetu. Byłem z siebie bardzo zadowolony, no bo jakby nie było, to jest jakieś 170 książek!

Pod koniec roku 2013 moja aktywność w fandomie się zwiększyła, poprzez wysyłanie do serwisu Star Wars Extreme pierwszych tekstów, które ku mojej ogromnej radości na tyle się spodobały, że zaczęły być publikowane, co na szczęście trwa do dziś (a wcale nie było takie oczywiste, biorąc pod uwagę, że pierwszym artykułem była wyliczanka powodów, dla których nie znoszę The Clone Wars). Efektem tej współpracy była złożona na początku 2015 roku przez Nadiru propozycja wejścia w skład redakcji, co było dla mnie naprawdę ważne, między innymi dlatego, że w ten sposób udało mi się poznać kolejne wspaniałe osoby, które podzielały moją fascynację Gwiezdnymi wojnami.

Chyba dla ogromnej liczby fanów momentem kryzysowym stało się ogłoszenie 25 kwietnia 2014, że trzydziestoletni dobytek twórczy Expanded Universe przestaje być w jakikolwiek sposób wiążący dla nowego właściciela marki, który niniejszym dokonuje swoistego resetu kanonu. Nie będę ukrywać, że byłem tą informacją zdruzgotany (choć nie na tyle żeby palić książki, jak niektórzy fani…), a wszelkie teksty typu „Przecież nikt ci nie zabiera tych opowieści, nadal możesz je czytać” wcale nie poprawiały nastroju. Poczułem po prostu, jakby ktoś uznał pewną część mojego życia za pozbawioną znaczenia. Dorastałem z bohaterami, przeżywałem ich największe oraz najmniejsze przygody, uciekałem w ich historie od szarej rzeczywistości oraz zgłębiałem całą tę wiedzę i to wszystko na nic? To, czemu poświęciłem ogromną ilość swojego życia jest w tej chwili nieważne? Bo tak zdecydowała komisja, która stwierdziła, że zamiast kilku precyzyjnych, chirurgicznych cięć należy zrobić całą amputację? Takie były wówczas moje myśli, które po tych trzech latach już stały się trochę bardziej stonowane. Nadal jest mi przykro, a wszelkie nawiązania do Expanded Universe w Rebeliantach wywołują raczej niesmak niż radość, ale można powiedzieć, że już się z tą decyzją pogodziłem (choć dalej uważam, że powinni chociaż dać fanom na pożegnanie zapowiedzianą trylogię Sword of the Jedi, zamiast brutalnie ucinać wszystkie projekty). Wbrew zapowiedziom, nowy kanon wcale nie jest lepszy od dawnego, a już w tym momencie zaczynają się nieścisłości fabularne, które prędzej czy później trzeba będzie naprawiać retconem, ale poznaje się go również przyjemnie. Nie odstaje poziomem w żadną stronę od Expanded Universe, tak jak on mając swoje lepsze oraz gorsze pozycje i chyba pozostaje mi tylko czekać na kolejne.

W wieku 6 lat, kiedy pierwszy raz miałem do czynienia z tym wspaniałym światem, nie mogłem sobie nawet zdawać sprawy, że od tego momentu moje życie zaczęło się równolegle toczyć nie tylko w naszej, ale również w odległej galaktyce. Gwiezdne wojny wchłonęły mnie całego, czego efektem są nie tylko niemieszczące się już na półkach książki, komiksy, gry planszowe i elektroniczne, plakaty oraz modele, ale również teksty, które macie okazję czytać na tym portalu, coroczne wcielanie się w rolę Dartha Vadera ku uciesze (i przerażeniu co poniektórych) dzieciaków, a także starwarsowe akcenty na własnym ślubie (niestety, małżonka nie zgodziła się na szpaler z mieczy świetlnych, więc musiałem poprzestać tylko na muzyce, gwiezdnowojennych figurkach na torcie, nazwach stolików i drinków)! Parafrazując znany już wszędzie tekst, w moim przypadku Gwiezdne wojny to już nie tylko film, to stan umysłu, czego i Wam życzę!