„Forces of Destiny” – nie tego chcemy, ale czy mamy coś do gadania?

Zwykle premierze nowego filmu, gry lub serialu z odległej galaktyki towarzyszy spora ekscytacja fanów. W końcu to nie zdarza się tak często i zazwyczaj niesie ciekawą historię, która uzupełnia nasze ulubione uniwersum. Kiedy pojawiły się pierwsze informacje o Forces of Destiny na Star Wars Celebration, odniosłem wrażenie, że nowa produkcja Lucasfilmu jest niechcianym dzieckiem w samej firmie-matce. Te wszystkie „amazing” i „great story” wypowiadane przez twórców i aktorów jest takie… pozbawione serca. Bo trzeba sobie powiedzieć jasno: liczy się sprzedaż figurek.

Ale o co chodzi?

Forces of Destiny to mikroserial (odcinki trwające niecałe trzy minuty) umieszczany na YouTube opowiadający o losach kobiet ze Star Wars. Kiedy piszę te słowa, obejrzeliśmy sześć odcinków: dwa koncentrujące się na Rey, dwa o przygodach Lei, jeden o Ahsoce i jeden o Padme i Ahsoce. Założenie jest serialu jest proste. Ma pokazywać kobiety, bohaterki Gwiezdnych wojen, jako silne i niezależne, które są w stanie poradzić sobie z przeciwnościami losu.

Forma serialu przywołuje skojarzenia z pierwszym serialem Clone Wars autorstwa Genndego Tartakovskiego, który jeszcze przed przejęciem Lucasfilmu przez Disneya stał się niekanoniczny. Podobieństwo jest widoczne na pierwszy rzut oka. Wspomniane Wojny klonów składały się z trzech sezonów i 30 odcinków. Miały podobny co Forces of Destiny czas trwania. Pierwsze dwadzieścia odcinków Wojen klonów to filmiki po 2-3 minuty, podczas gdy dziesięć ostatnich było dwa razy dłuższych. Mikroserial ten przedstawiał wydarzenia z tytułowego konfliktu i dowiadywaliśmy się z niego m.in. dlaczego Grievous kaszle, skąd zna Obi-Wana i jakim cudem Separatystom udaje się porwać kanclerza. Pokazywał też Jedi (a zwłaszcza Mace’a Windu) jako totalnych przekoksów. I to mogło się podobać, ale…

Wtedy też narzekaliśmy

Pamiętam, że Clone Warsy nie przypadły mi szczególnie do gustu. Nie jestem fanem kreski Tartakovskiego (to ten od Samuraja Jacka i Laboratorium Dextera z Cartoon Network), a pokazana w serialu absolutna potęga Jedi ma się nijak do tego, co zaprezentowano choćby w filmach kinowych. Niemniej serial miał też swoje plusy. Dynamikę, ciekawą historię (walka nad Coruscant i porwanie Kanclerza!), a krótkie odcinki można było „łyknąć” bez kłopotu. Niestety do Forces of Destiny mam więcej zarzutów.

Forces of Destiny to serial dla dzieci?

Forces of Destiny jest złe i nie powiecie mi, że to serial dla dzieci, zatem nie powinien być oceniany przez dorosłych. Bujda! Zacznijmy od tego, że kreska jest absolutnie przebrzydka. Owszem, Clone Wars Tartakowskiego nie podobało mi się (bo generalnie nie lubię jego ostrych rysunków), ale przynajmniej była jakaś. Miała swój charakter. Ta w Forces of Destiny powstała tak, aby tego charakteru nie mieć. Nie oceniam, czy narysowane postacie są ładne czy brzydkie, one po prostu są nijakie. W każdym filmie czy serialu musi być pewien rozpoznawalny styl, który, jeśli się spodoba widzom jest powielany (przykładem niech będą „bajki” studia Pixar które narzuciły pewien design postaci i teraz jest on powielany przez wiele filmów kinowych zrealizowanych w technice animacji komputerowej). W grafice Forces of Destiny widać wyraźnie nie pracę animatorów i rysowników, tylko… psychologów którzy stosując wytyczne z poradników psychologii dziecięcej narysowali postacie tak, aby były zaokrąglone w kształtach i „bezpieczne”.

Ale design to nie jedyny zarzut, jaki mam do serialu. Nie lubię, kiedy z widza robi się debila, a tym bardziej z dziecka. Młodzi fani Star Wars to nie śliniące się półgłówki, które „łykną wszystko”. Wybrany format odcinków – czyli filmiki trwające niecałe 3 minuty jest, wbrew pozorom, dość trudny. W tej krótkiej formie trzeba zmieścić początek, rozwinięcie i koniec historii, która sama w sobie ma być zamkniętą całością. Nawet Genndy Tartakovsky wiedział, że to trudne zadanie i odcinki jego Wojen Klonów „urywają się” tak, że tylko cały sezon serialu stanowi zamkniętą całość. W Forces of Destiny mamy zazwyczaj słabe zawiązanie akcji (Chewie śpiący w objęciach Wampy i kwilący o ratunek? No proszę Was, co to jest?) i koniec, który nic nie wnosi do opowieści (BB-8 i Rey gdzieś jadą, pokonują potwora i jadą dalej). Nie tak to powinno wyglądać. Jedyny plus to głosy postaci, choć też nie wszystkie. Leia nie brzmi jak Leia, a Padme jak Natalie Portman. Przynajmniej Rey głosowo daje radę, bo podkłada jej głos sama Daisy Ridley. Choć to marne pocieszenie.

Psycholog jednak nie odrobił pracy domowej

A na koniec zarzut największy. Forces of Destiny, według zapewnień twórców, ma pokazywać odwagę kobiet. Ma pokazywać, że są niezależne, silne i samowystarczalne tylko że… odbiorca się tutaj coś nie zgadza. Patrząc na najnowszy serialik w świecie Gwiezdnych wojen i biorąc pod uwagę jego prostotę i kreskę można przyjąć, że jego grupę odbiorców stanowią dziewczynki w wieku 4-6 lat. Tylko, że taki widz nie potrzebuje przykładu silnych, niezależnych kobiet! 4-6 latki nie bardzo zdają sobie sprawę z tego, co to jest płeć i nie wiedzą, jakie są prawdziwe lub rzekome różnice między kobietami i mężczyznami. Wiek poszukiwania idoli nadchodzi później, kiedy jest się nastolatkiem. Zadanie pokazania silnych i pomysłowych kobiet dla nastolatków doskonale spełnia Przebudzenie Mocy, gdzie mamy Rey, Rebelianci, gdzie Hera i Sabine to właśnie przykłady silnych bohaterek no i, oczywiście, Łotr 1.

Zauważcie, że w kierowanych do absolutnych bobasów Teletubisiach w ogóle nie ma płci. Jest kolorowo, stworki tańczą i już. To wystarczy, żeby bobasa przykuć do telewizora. Podstawowy problem Forces of Destiny jest taki, że ma on niezdefiniowaną grupę odbiorców! Autorzy sami nie wiedzą, do kogo chcą trafić. Z jednej strony FoD ma być dla odbiorcy młodszego, niż Rebelianci, a z drugiej – zupełnie do niej nie trafia. Nie ma swojego stylu i… w zasadzie nie rozumiem, dlaczego istnieje.

A Wy wiecie?