Recenzja powstała w ramach projektu Kompendium Legend – kompletnego chronologicznego przewodnika po dawnym Expanded Universe
Scenarzysta John Ostrander i rysowniczka Jan Duursema to zaprawiony w bojach duet twórców licznych komiksowych Gwiezdnych wojen. Spod ich ręki wyszło m.in. większość zeszytów serii Republic, a także Dziedzictwa, które – najodleglejsze chronologicznie, bo datowane na rok 137 ABY – jest jedną z ciekawszych historii w uniwersum. Za to po drugiej stronie gwiezdnowojennej osi czasu ze strony pary autorów otrzymaliśmy serię Dawn of the Jedi, która w trzech miniseriach liczących po pięć zeszytów (plus numer zerowy) eksploruje antyczne czasy, około 25 tysięcy lat przed wydarzeniami, które znamy z filmów. Teoretycznie to doskonała era dla twórców, by popuścić wodze fantazji i nakreślić mistyczną historię protoplastów Zakonu Jedi. A jak wyszło w praktyce?
Je’daii i wodne Tatooine, o co chodzi?
Pierwszy tom serii, Force Storm, służy za wprowadzenie do historii, która od samego początku zapowiada się niezmiernie ciekawie. No, bo cóż lepszego może przydarzyć się fanowi Gwiezdnych wojen, niż próba odpowiedzi na fundamentalne pytania: skąd wzięli się Jedi? Dlaczego Moc dzieli się na jasną i ciemną? Całe szczęście, Force Storm zaspokaja ciekawość fana, tłumacząc bardzo wnikliwie realia dawnej galaktyki, a przede wszystkim Mocy i jej użytkowników. Z komiksu dowiadujemy się, że pierwsze istoty wrażliwe na Moc zebrały się na planecie Tython, tworząc zalążek czegoś, co w przyszłości stanie się Zakonem Jedi. Swoje życie dedykowały samorozwojowi, poznaniu otaczającej i spajającej wszystkich mistycznej energii. Je’daii (Je – mistyczne; dai – centrum), grupa będąca uosobieniem pokoju i szacunku, oczywiście natrafiła na pewne trudności. A tym jest ekspansywne Imperium (w tym przypadku Bezkresne Imperium Rakatan, rasy znanej chociażby z gier Knights of the Old Republic), czyli motyw, który przewija się przez wiele komiksów czy książek z Expanded Universe. Bezkresne Imperium zagraża pokojowo nastawionym Je’daii i takim sposobem jesteśmy świadkami historii pełnej akcji (ale nie przesadnie przepakowanej nią), w której czytelnik dostrzeże mrugnięcia okiem od ogarniających uniwersum twórców. Księżycom Tythonu nadano znajomo brzmiące nazwy Ashla i Bogan, a postacie przedstawiono przy użyciu samurajskiej stylistyki – to oczywisty ukłon dla inspiracji, z których czerpał swego czasu George Lucas, a ja takie odniesienia cenię niezmiernie.
Przebrnąć i zapomnieć
Drugi tom, Prisoner of Bogan, czyta się nieźle, bo czytelnik jest zaznajomiony z realiami komiksu. Czyta się nieźle, nie znaczy jednak, że nie mogło być lepiej. Czasami można pogubić się w tym, kto jest postacią pozytywną, kto negatywną, kogo można tytułować antagonistą, a kogo protagonistą. To nie tak, że postacie mają tak rozbudowaną psychikę i są nieoczywiste, to raczej nieudolność twórców, co nieco boli, biorąc pod uwagę, ile dobrego dla Gwiezdnych wojen zrobił John Ostrander. Fabuła komiksu rozwija się dość harmonijnie, mamy w tym tomie wątek uczuciowy, jak również ucieczki – chociaż nie mógłbym powiedzieć, że jest to historia, która zapada w pamięć. Ani ziębi, ani grzeje. Tak czy owak, Prisoner of Bogan jest niezłym pomostem do wieńczącego serię tomu, zwącego się Force War. Jego fabuła rozgrywa się rok później i jest napakowana akcją. Rakatanie atakują Tython, mamy też kulminację napoczętych wcześniej wątków. Jednak nie mogę wyzbyć się wrażenia, że Dawn of the Jedi to zmarnowany potencjał. Świat, którym operowali twórcy, dawał im szeroką gamę możliwości, niestety w dużej mierze niewykorzystanych. Są oczywiście w serii rzeczy dobre, jak Rakatanie czy inne rasy, które pokazują, że galaktyka to tygiel kultur i cywilizacji, które tworzą wybuchową mieszankę, ale to zdecydowanie za mało.
Wizualnie przyzwoicie
Tak naprawdę jedynym aspektem Dawn of the Jedi, który naprawdę mi się spodobał, jest warstwa wizualna. Stylistyka nakreślona przez Jan Duursemę, w mojej ocenie, znacznie wyprzedza to, co wzięli sobie za standard rysownicy Marvela. W kadrach serii znajdziemy solidnie przedstawione postacie (zwłaszcza obcych), nieszablonowe tła i barwną kolorystykę. Dawn of the Jedi na pewno szybko się nie zestarzeje, tym bardziej, że kreska jest neutralna, ale w pozytywnym znaczeniu – nie zrazi nikogo, a niektórych może wręcz zadowolić. Dla mnie ta stylistyka doskonale pasuje do czasów przedstawionych w komiksie, a to wystarcza. To solidna robota, która plasuje się w wyższych stanach średnich.
Czytać? Możesz, nie musisz
Czy wiele stracicie, jeśli opuścicie tę serię? Niezbyt. A czy sporo zyskacie, czytając ją? Odpowiedź jest ta sama, co doprowadza do konkluzji: Dawn of the Jedi jest dziełem co najwyżej przeciętnym. Miłym w odbiorze, strawnym, ale przeciętnym. Szczęki nie odpadną nam z wrażenia, ani też nie będziemy mocno rozczarowani. Co najwyżej tym, że odległe czasy w gwiezdnowojennym kalendarium nie zostały należycie zapełnione, a z pewnością na to zasługiwały.