George’a Lucasa łączy ze światem fanów specyficzna relacja. Z jednej strony, jest – trzeba mu oddać, że całkowicie zasłużenie – szanowany jako ojciec uniwersum, które kochamy od ponad czterech dekad. Z drugiej zaś, brodacz z Modesto traktowany jest przez fandom wyjątkowo chłodno, zwłaszcza jak na człowieka, bez którego całej gwiezdnowojennej machiny po prostu by nie było. Po lekturze biografii stwórcy, której recenzję mogliście przeczytać na Star Wars Extreme, coraz częściej myślałem nad nieoczywistym odbiorem George’a Lucasa. Po drodze wykrystalizowała mi się w głowie lista jego grzeszków i występków, które przyczyniły się do tego, że znaczna część fanów przyjęła z zadowoleniem sprzedaż Lucasfilmu w 2012 roku.
Lucas kocha pieniądze
Oczywiście, nikt nie pracuje charytatywnie, nawet zajmując się czymś tak wspaniałym, jak Gwiezdne wojny, jednak w poczynaniach Lucasa da się zauważyć niezdrową miłość do kasy. Flanelowiec tworząc swoje gwiezdnowojenne dzieła, obok pracy nad podstawowymi aspektami filmu, równie intensywnie myślał o tym, jak sprzedać bibeloty związane z marką i zarobić na tym krocie. Skąd pomysł na Ewoki, skąd poroniona decyzja, żeby powołać do życia Jar Jar Binksa? Figurki dobrze się sprzedają, a że najlepiej trafić do wszystkich grup odbiorców, do Gwiezdnych wojen wrzucono nad wyraz dużo infantylności. Ale pal licho biednego Binksa, bo on już swoje dostał. Najbardziej boli, tu użyję mocnego słowa, zeszmacenie zacnej marki, jaką są Gwiezdne wojny. No, bo jak nazwać to inaczej, kiedy na półkach sklepowych zalegają obrandowane produkty w rodzaju zabawkowej wędki, gofrownicy w kształcie Gwiazdy Śmierci, czy butelki witamin z postacią Kylo Rena. Wszystko to istnieje po to, by zmobilizować owieczki do wysupłania kilku monet na rzeczy, których nie potrzebujemy, ale przecież kupimy, bo na etykiecie widnieje wizerunek naszych ulubionych starwarsowych postaci. Czy takie deale powinien przyklepywać twórca Gwiezdnych wojen? W tym wypadku należy spojrzeć na merchandising z szerszej perspektywy, bo za niego odpowiada sztab ludzi, ale ojciec swojego dziecka, tworzonego w pocie czoła, winien walnąć ręką w stół i ukrócić wolną amerykankę. Szkoda, że Disney też kocha pieniądze i kontynuuje pracę swoich poprzedników, ale to już temat na inny tekst.
Nie interesował się marką
Lucas ma gdzieś Gwiezdne wojny? „Hola, hola!”, zakrzyknie ktoś z Was. Zanim mnie zlinczujecie, pomyślcie o tych wszystkich latach, kiedy rozwijane było Expanded Universe. Przykładem pierwszym z brzegu jest sprzedaż praw książkowych wydawnictwu Del Rey, a także współpraca z komiksowym Marvelem, zanim schedę po nim przejęło Dark Horse Comics. Maestro Lucas nie bardzo interesował się fabułą pozafilmowych historii, opuścił swoje dziecko, które, trzymając się tej metafory, zeszło z drogi prawości i zaczęło budować swoją marną reputację. I takim sposobem na początek powstało Spotkanie na Mimban, który „trochę” nie zgrywa się z kolejnymi epizodami (na przykład mamy pewne seksualne napięcie pomiędzy Luke’em a Leią – w roku 1978 Lucas nie wymyślił jeszcze tego, że są oni rodzeństwem), a w marvelowskich komiksach bohaterowie, eufemistycznie ujmując, nijak mają się do swoich filmowych pierwowzorów i przeżywają historie, przy których można opluć się ze śmiechu. Dość powiedzieć, że jeszcze w latach 90. Leia strzelała laserem z oczu (do przeczytania w tym miejscu). Na pewno nie doszłoby do takiego kuriozum, gdyby ktokolwiek w Lucasfilmie oderwał oczy od liczenia dolarów i zainteresował się spójnością uniwersum. Całe szczęście, że później chociaż częściowo zadbano o logikę EU, ale koniec końców jedynym wyjściem było skasowanie tych historii przez Disneya. Od tego momentu nowy kanon prezentuje się na tle starego jak Ranczo Skywalkera obok chaty zalanej przez skutki huraganu Irma. Czyli da się to opanować, tylko trzeba myśleć długofalowo.
Nikogo się nie słuchał na starość
W latach 70., Lucas, nieśmiały filmowiec z przypadku (naprawdę, to nie jest celowa obraza, George trafił na filmówkę z braku laku) korzystał z rad mądrych ludzi związanych z branżą kinematograficzną. Za swojego mentora miał słynnego Forda Francisa Coppolę, do tworzenia scenariuszy zatrudnił między innymi Lawrence’a Kasdana, a reżyserski stołek odstąpił w Epizodzie V i VI odpowiednio Irvinowi Kershnerowi i Richardowi Marquandowi. Młody Lucas wiedział, jakie są jego ograniczenia, że wyczerpująca praca nad filmami jest ponad jego siły, a pisanie scenariuszy idzie jak krew z nosa. Dwadzieścia lat później, Lucas-milioner, przy pracy nad Epizodami I-III, zechciał zostać jednoosobową orkiestrą – a jak to bywa z wpływowymi ludźmi, którym nikt się nie przeciwstawi, z łatwością dopiął swego. W rezultacie Lucas sam napisał scenariusz do trzech filmów i je wyreżyserował. Z jakim skutkiem, wiemy wszyscy. Chociaż trylogia prequeli ma swoich fanów, co bardziej złośliwi (a także ci, którzy po prostu odrzucili różowe okulary) do tej pory wypominają Lucasowi największe bolączki tych filmów (ale o tym dalej). Podczas produkcji po prostu zabrakło kogoś, kto zasugerowałby Lucasowi, żeby zrobić coś inaczej, klakierzy byli zajęci przyklaskiwaniem. Rozpasany bożek siedział na krzesełku i popijając kawkę oglądał sceny rozgrywające się na zielonym ekranie. A to prowadzi nas do tego, że Lucas…
Zachłysnął się technologią
Oryginalna Trylogia wykorzystywała mnóstwo praktycznych efektów specjalnych. To wiemy wszyscy. Twórcy innego wyboru nie mieli, bo takie były wówczas czasy, że scenografię należało wybudować, tak samo modele statków – nie dało się tego rozwiązać w całości za pomocą komputera. Technologia naprawdę dobrze rozwinęła się w latach 90., czego Lucas nie omieszkał wykorzystać. W zasadzie, pomysł na Epizody I-III rzekomo wziął się z przekonania, że technologia jest już stanie sprostać wizjonerskim wymaganiom Lucasa. Może wszystko byłoby w porządku, gdyby nie – wspomniane w śródtytule – zachłyśnięcie się możliwościami, jakie oferują komputery. Zwłaszcza w formie green screenu. Lucas wprost wręcz pokochał green screen. Z dokumentów z planów Epizodów I-III widać podejście George’a do tworzenia scen, gdzie zielony ekran był dla niego rozwiązaniem wszelkich problemów, które rozgryzie się w postprodukcji. Jak bardzo złe było to podejście, widać kilkanaście lat od premiery filmów, które zestarzały się bardzo mocno i śmieszą plastikowymi efektami (chociaż trzeba oddać, że nie wszystko, co pozostawiło Industry Light & Magic, było do bani, jak choćby wyścig podracerów). Efekty efektami, zostawmy je, w końcu to nie wszystko, co razi w prequelach. Najważniejszą sprawą jest historia w nich zawarta.
Lucas to zwyczajnie kiepski scenarzysta i reżyser
Czyż nie dobija się konającego? Będę więc w tej sprawie zwięzły i zilustruję to przykładem: pamiętacie dialog Anakina i Padme o piasku? Pewnie, że tak, bo takie idiotyzmy pozostają w głowie na lata. Prequele stoją takimi drewnianymi tekstami. Nie ma w nich pasji, nie ma polotu, nie ma śmiesznych żartów, jest kij w… no, po prostu jest sztywno, nawet, kiedy Lucas próbował robić wszystko, by tak nie było. Postacie wyrzucają z siebie te sztywne dialogi i trudno pałać do nich sympatią. Ratuje je chyba tylko to, że to Gwiezdne wojny i ma się do serii luźny stosunek i sporo wybacza. Fabuła filmów? Bądźmy poważni. Do kina familijnego Epizodów IV-VI nie ma podejścia. Gwiezdne wojny w wykonaniu samozwańczego króla Lucasa zdewaluowały to, czym były one przed prequelami. Może przemawia przeze mnie nostalgia, sentyment, można nazwać to na sto sposobów, ale niech nikt nie powie, że Epizody I-III były tym, czego spodziewalibyśmy się po IV-VI. To, co jest w nich złe, to wyłącznie „zasługa” Wielkiej Trójcy zawartej w jednej osobie – Lucasie. Nie ma co się rozczulać nad detalami, nad wątpliwą przemianą Anakina w Vadera, nad niewiarygodnymi relacjami pomiędzy bohaterami i tak dalej, i tak dalej… Wszystko ląduje na konto brodacza. Podobnie jak marne ujęcia o standardowym montażu „kamera na pierwszego rozmówcę -> na drugiego -> szeroki plan -> zmieniaj kolejność wedle uznania”. Podobno Lucas to taki dobry montażysta! Przecież przez lata zajmował się tym ze swoją byłą żoną Marcią, ale po legendarnym sznycie nie widać ani śladu.
Breathe… just breathe
Wdech, wydech. Wdech, wydech, muszę wytrzeć żółć z twarzy. Tak, to byłoby z grubsza wszystko. Nie poruszyłem kilku pomniejszych rzeczy (jak chociażby majstrowanie przy starych filmach przy okazji kolejnych wznowień, wojenki i olewanie fanów z wielkim fochem), ale i tak napisałem wystarczająco, by spadła na mnie złość lojalnych fanów Lucasa. Nie zrozumcie mnie źle, ja bardzo szanuję tego człowieka. Traktuję go jako gościa, który – niczym Bóg – wprawił w ruch całą machinę. I doceniam to. Ale Gwiezdne wojny mają się po prostu świetnie, gdy dziadek George trzyma się od nich z daleka. Bo za każdym razem, gdy brał się za ich modelowanie, nic nie wychodziło tak, jak powinno – a przykłady macie wytłuszczone wyżej.