„Czerwone żniwa”

Recenzja ta została pierwotnie opublikowana w listopadzie 2012 roku – przypominamy ją w ramach projektu Kompendium Legend.

Joe Schreiber zadebiutował w świecie Star Wars powieścią Szturmowcy śmierci. Wzbudziła ona wiele kontrowersji, głównie ze względu na wprowadzenie zombie. Mnie sama koncepcja nie raziła, a za największą wadę uważam niski poziom lektury. Szturmowcy byli mocno przewidywalni (nie tylko dzięki obecności Hana i Chewiego) i tak naprawdę nie wyjaśniały zjawiska obecnej tam plagi truposzy. Red Harvest czyli Czerwone żniwa miała rozliczyć się z treścią zawartą w prekursorze. Jaki jest tego wynik?

Na początek należy zaznaczyć, że Czerwone żniwa są prequelem w pełnym znaczeniu tego słowa. Fabuła toczy się wokół plagi i przyczyn jej powstania. Głównymi bohaterami tego fragmentu historii galaktyki są charakterystyczni dla epoki Starej Republiki Jedi i Sithowie, ale najważniejszym jest kwiat Murakami, czyli pierwotnie tytułowa Czarna Orchidea. Roślina ta jest o tyle ciekawa, że jest w pełni istotą myślącą, potrafiącą się porozumieć ze swoimi opiekunami. Jej intrygujące właściwości nie ograniczają się jedynie do rozmów. Jeden z lordów Sithów, pragnący uzyskać nieśmiertelność, zamierza wykorzystać kwiat do własnych celów.

Fabułę Czerwonych żniw można podzielić na trzy części: drogę do zdobycia kwiatu, rozpętanie plagi oraz ucieczkę. W trakcie rozwoju wydarzeń narrator przerzuca czytelnika pomiędzy kilkoma grupami osób, które znajdują się na lodowej planecie z akademią Sithów. Sama akcja dzieje się bardzo szybko, a zmiany w narracji są częste. W przeciwieństwie do Szturmowców, tu mamy okazję obejrzeć świat także z perspektywy zombie, co rzuca bardzo dużo światła na istotę tajemniczej choroby. Wraz z upływem stron poznajemy genezę plagi. Jest to o tyle interesujące, że akcja książki toczy się w czasach starożytnych, które obfitują w wiele dziwnych rzeczy, które i tu znajdują swe miejsce.

Same opisy są dużo lepsze niż w Szturmowcach śmierci. Duży wpływ na to miała zmiana scenerii. Sterylny i monotonny niszczyciel został zastąpiony komnatami akademii Sithów oraz śnieżnymi krajobrazami Odacer-Faustin. Jak na horror przystało, atmosfera jest ponura, a szczegółowość wydarzeń, zwłaszcza w najważniejszych momentach, wzmacnia ten efekt. Mroku nie niszczą także postacie i ich charaktery. W Czerwonych żniwach nie znajdziemy kolejnego Hana Solo, którego komentarze były sztuczne w perspektywie otaczającej go sytuacji. Strach emanujący z postaci w Red Harvest wyczuwa się na kilometr.

Jedną z większych wad książki jest sama otoczka. Schreiberowi nie udało się dobrze wprowadzić akcję w otaczający ją świat Starej Republiki, a dokładniej The Old Republic. Wydarzenia poprzedzające akcję książki powinny mieć większy wpływ zarówno na Sithów jak i Jedi. Sama nauka w akademii tych pierwszych przypomina bardziej to, co znamy z zakonu Kaana, a nie z Korribanu w grze. Samych nawiązań do TOR również nie ma zbyt dużo, chociaż pojawienie się robota HK jest miłym smaczkiem. Zresztą autor porusza też inne dotąd nietykane tematy, takie jak Korpus Rolniczy, który do tej pory pełnił rolę stracha na niedouczonych padawanów. Myślę jednak, że Czerwone żniwa dużo więcej by zyskały, gdyby jej akcja toczyła się w czasach Nowych Wojen Sithów.

Powiem szczerze, po lekturze Red Harvest byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Spodziewałem się książki na poziomie Szturmowców śmierci, ale okazało się, że Schreiber poprawił się w prawie każdym elemencie. Największą bolączką Czerwonych żniw jest to, że ukazały się po Szturmowcach, przez co z góry wiemy jak cała sytuacja musi się zakończyć. Jeśli ktoś nie miał okazji do tej pory zaznajomić się z pierwszą pozycją autora, serdecznie polecam rozpoczęcie swej przygody od Czerwonych żniw. Obiecuję, że nie będzie to czas stracony.

Ocena: 8/10