„Ostatni Jedi” – film poza filmem

Po premierze Ostatniego Jedi najbardziej zatwardziali fani sagi zbierają szczęki z podłogi i żądają zamknięcia serwisu Rotten Tomatoes za przychylną ocenę filmu (bo krytykom się raczej spodobał). Abstrahując od tego, co myślą turbofani (kto by ich traktował poważnie?), najciekawsze w filmie Johnsona jest nie to, co ma do zaoferowania fabuła, a to, co da się dostrzec poza opowiadaną historią; w momentach, kiedy to film przekracza granicę ekranu i zaczyna opowiadać widzowi o nim samym.

Najlepsze w Ostatnim Jedi jest to, że ten film na każdym kroku przypomina o swojej autoteliczności – trochę tak, jakby chciał, żeby widz czytał go na metapoziomie, bo ten wydaje się może ważniejszy nawet, niż sama fabuła. Rian Johnson stosuje różne chwyty, bawi się kontekstami, dzięki czemu oprócz samej historii, przekazuje widzowi coś jeszcze. Nowe Star Wars ustawiają się w konkretnej pozycji w stosunku do starych, kultowych filmów Lucasa (prequele litościwie przemilczano) i same nam o tym mówią. Dość dosłownie. Czegoś takiego w kinie spod znaku przygodowych blockbusterów dla młodzieży jeszcze nie było.

Stare oddaje miejsca nowemu

W Ostatnim Jedi pojawia się symbol starej sagi i jest to oczywiście mistrz Yoda. Dokładnie taki sam, jak wiecie… wtedy. Z tym samym, pobłażliwym stosunkiem do Luke’a. Nawet zwraca się do niego jak za starych dobrych czasów. Jednak wpada na ekran tylko na chwilę i głównie po to, żeby podkreślić, że między starą trylogią a nową zachodzi relacja mistrz-uczeń oraz, że rolą mistrza jest dać się przerosnąć, co powiedziano wręcz dosłownie. Tym też należy tłumaczyć dziwnie „kozackie” zachowania Luke’a w konfrontacji z Kylo Renem; rezygnuje on z hipisowskich nieco ideałów Jedi, sprawiając wrażenie, jakby wyszedł tam po prostu spuścić swojemu byłemu uczniowi srogie lanie. Zauważmy jednak, jak chwilę wcześniej wcale nie mówi Lei, że idzie pokonać jej syna, a jedynie się z nim skonfrontować. Finalnie po prostu gra na zwłokę. No ale ja nie o tym. Wydaje się, że na moment stare Star Wars wpadły na gościnny występ w sequelach, żeby dać im swoje błogosławieństwo i wspomnieć przy okazji, że odchodzą na emeryturę, robiąc miejsce temu, co nowe.

Innym, bardzo zgrabnym przykładem takiego metakomunikatu jest scena spotkania Luke’a z Artoo, kiedy to bohaterski kubeł na śmieci próbuje przypomnieć Skywalkerowi dawne czasy. Wyświetla więc pamiętną wiadomość Lei do Obi-Wana; tę, od której dekady temu zaczęła się cała ta gwiezdna afera. Można było poczuć miłe ciepło w brzuszku, kiedy Luke zareagował w ten sam sposób, co widzowie oglądając dwa lata temu Przebudzenie Mocy: co za tani chwyt! Osadzony w starej sadze, ale starszy i bardziej zgorzkniały Luke, który nie chce zaangażować się w konflikt napędzający fabułę jest takim właśnie widzem, fanem starych, dobrych i kultowych Star Wars. Dobrze pamięta wydarzenia z tamtych filmów, bo to „jego” filmy, za to trudno mu się zaangażować w nowe.

Epizod VII przywołuje stare czasy, Epizod VIII z nimi zrywa

Jednak to nie Luke Skywalker ani Yoda są dla tej zabawy z widzem kluczowi, a główny antagonista nowej trylogii – Kylo Ren. Rian Johnson wykorzystuje go, żeby zaprosić widza do metafilmu już na samym starcie, burząc ścianę między dwiema rzeczywistościami soczystym kopniakiem. Na pewno pamiętacie narzekania widzów po seansie Przebudzenia Mocy. Kylo to kiepski czarny charakter, marna podróbka Vadera, że zamiast rasowego badassa dostajemy rozchwianego emocjonalnie dzieciaka, udającego swojego dziadkaWielu widzów nie akceptowało faktu, że ta postać właśnie taka jest i taka być powinna. I nagle bach! – dokładnie to samo zarzuca mu Snoke w jednej z pierwszych scen najnowszego epizodu. Każe mu zdjąć „tę śmieszną rzecz” z twarzy. Biedny, urażony Kylo po wysłuchaniu tych gorzko brzmiących zarzutów z wściekłością niszczy swoją maskę. To, co z niej zostaje, bardzo ładnie eksponuje nam operator, przypominając nam resztki maski Vadera ukazane w poprzednim filmie cyklu. Tam stanowiło to (znowu) symbol starej sagi, do której odnosili się twórcy i którą starali się nam przypomnieć. Temu zresztą służyła nawet ta fabularna konstrukcja filmu – przypomnieniu właśnie. To, o co fani mieli pretensje, czyli podobieństwo do Nowej nadziei, odczytywać można jako celowy (czy słuszny i udany, to inna sprawa) zabieg mający przywołać klimat, tamten klimat.

Ostatni Jedi stawia z kolei na zerwanie z udawaniem i powtarzaniem Gwiezdnej Sagi sprzed lat. To dlatego na samym początku filmu Kylo Ren niszczy swoją maskę. „Daj przeszłości umrzeć. Jeśli trzeba, zabij ją” — mówi w trailerze. I zabija, zaczynając od Hana Solo. Zabicie ojca oznacza tu początek pisania własnej historii, co zresztą jest motywem tak starym jak nasza kultura, a może i starszym. Trochę to zresztą przypomina konieczność zabicia swojego mistrza wśród użytkowników ciemnej strony Mocy, z tym, że tutaj zabicie Hana nabiera symbolicznego znaczenia poza filmem. W najnowszej części pożegnaliśmy z kolei Luke’a Skywalkera. Za dwa lata odejdzie zapewne Leia jako ostatni z bohaterów tych najważniejszych, pierwszych i jedynie słusznych epizodów. Będzie to także symboliczne odcięcie się od przeszłości.

Nowa saga to filmy właśnie o odcinaniu się od przeszłości – misja, która stoi nie tylko przed głównym bohaterem, ale jednocześnie przed twórcami filmów. A ci postanowili robić to stopniowo. Najpierw dali nam film bliźniaczo podobny do tego, co znamy, i za czym tęsknimy. W drugim poszli o mały krok dalej – wzięli na warsztat znane schematy i motywy, żeby pokazać nam, że „nic nie jest tak, jak nam się wydaje”. Każdy motyw, który kojarzymy, zawiera w sobie element zaskoczenia (czy sprawnie zrealizowany, to już inna sprawa). Na przykład ten najmniej udany wątek, czyli misja Finna i Rose. Starwarsowy standard, czyli szalone przedsięwzięcie, które nie ma prawa się udać. Tylko że zawsze jakoś się udawało, a tym razem jednak nie. Inny „znajomy” motyw to Snoke – stary brzydal, mistrz głównego czarnego charakteru, który już za chwilę okaże się mistrzem intryg, pociągającym za sznurki, któremu trzeba będzie stawić czoła w finałowej scenie ostatniego epizodu. Tylko że ginie już w połowie drugiego śmiercią co najmniej frajerską.

Co przyniesie przyszłość?

W trzeciej części Lucasfilm odetnie się całkowicie od spuścizny człowieka, którego nazwisko jest w nazwie firmy, serwując nam na poziomie fabularnym coś zupełnie nowego, otwierając sobie tym jednocześnie furtkę do zbudowania na bazie starych filmów zupełnie nowego uniwersum. Sprytnie. Czy fani to kupią? Wyniki finansowe mówią same za siebie. Z drugiej strony: czy w ten sposób nowa trylogia może choć zbliżyć się poziomem „kultowości” do starej? No i tutaj wszyscy rozjuszeni fani powinni sobie uświadomić, że to niemożliwe. Ale chrzanić ich.

Kylo Ren w kluczowym momencie filmu mówi do Rey, że chciałby, żeby to wszystko zginęło – Sithowie, Jedi i cała ta reszta (przy czym rolą Hana było poprzednio przekonanie głównych bohaterów, że to wszystko jak najbardziej istnieje; kolejny subtelny smaczek). Na razie jednak wygląda na to, że tym, co zginie w obecnej trylogii jest krew Skywalkerów. Nietrudno wyobrazić mi sobie zgon Kylo Rena w finale dziewiątego epizodu. Nietrudno wyobrazić mi sobie jego przejście na jasną stronę chwilę przed śmiercią, dzięki czemu osiągnąłby to, czego tak bardzo chciał: wreszcie dorównałby legendarnemu dziadkowi. Ma to sens, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę plotki na temat kolejnej trylogii. Przecież nowe, już zaplanowane epizody mają wreszcie obyć się bez gwiezdnej rodziny państwa Skywalker.