Jak dużo „Star Wars” to za dużo „Star Wars”?

­­Jak dużo Star Wars to za dużo Star Wars? Od paru tygodni pytanie to zdaje się zadawać sobie cały fandom. Gdybym zadał je u schyłku ery George’a Lucasa, dajmy na to w 2010 roku, większość fanów puknęłaby się w czoło – jakie Star Wars? W tamtych czasach zapewne mieli oni świadomość, że istnieje serial animowany The Clone Wars, ale gdzie go tam porównywać do filmów? A co dopiero mówić o jakichś tam grach, książkach czy komiksach! Tymczasem w 2010 roku w USA wydano masę gwiezdnowojennych produktów: 41 zeszytów komiksów, 25 odcinków TCW, 14 książek dla dzieci i młodzieży, 9 przewodników, albumów i podręczników RPG, 8 książek dla dorosłych i wreszcie 2 gry komputerowo-konsolowe. Czy w świetle tych danych można powiedzieć, że Star Wars było wtedy za dużo?

W odróżnieniu od rzeczonej większości miłośników odległej galaktyki, filmy nigdy nie stanowiły dla mnie najważniejszego elementu uniwersum. Były gigantycznymi katalizatorami jego rozbudowy, ponieważ dla mnie cała zabawa tkwiła we wszystkim innym: szerokim Expanded Universe. Pytanie o „za dużo Star Wars” w kontekście czystych liczb jest więc dla mnie bardzo proste – jeden czy dwa filmy więcej w ciągu roku nie robią mi absolutnie żadnej różnicy. Będą? Świetnie! Nie będzie ich? Nie zamierzam rozdzierać z tego powodu szat. Ale czy Star Wars może być za dużo z innych powodów? Tu już pojawia się pole do dyskusji.

Mroczne widmo przeszłości

Powrócę do 2010 roku, gdyż to on wyznacza, moim zdaniem, moment, gdy odległa galaktyka zaczęła dostawać solidnej zadyszki. Nie licząc wyjątków, kolejne powieści i komiksy Star Wars przestały się sensownie rozwijać. Świetne serie obrazkowe, takie jak Rycerze Starej Republiki, ustąpiły miejsca średniakom w rodzaju Knight Errant i Dawn of the Jedi, które wprawdzie zabierały się za ciekawy temat, ale nie potrafiły go dobrze zaprezentować. Po stosunkowo ambitnym pierwszym tomie, książkowy cykl Przeznaczenie Jedi zrobił się tak niestrawnym odgrzewanym kotletem, że poczułem, jak mi się skręcają kiszki. Dodatkowo, wszelkiego typu produkcje związane z The Old Republic okazywały się nijakie – nie złe, nie dobre, tylko takie wywołujące uczucie zobojętnienia. Czy w połowie 2012 roku Star Wars było za dużo? Tak – i to pomimo faktu, że było go tyle samo, co w każdym poprzednim roku od premiery Zemsty Sithów. Różnica leży oczywiście w jakości.

W momencie, gdy jakość produktów tworzących Star Wars spada do pewnego poziomu, spokojnie można powiedzieć, że Star Wars jest za dużo. To nie tyle kwestia ilości, co raczej powtarzających się pomysłów, rozcieńczenia sił twórczych na zbyt wiele elementów. Nowemu kanonowi również grozi podobna sytuacja; jest to wpisane w charakterystykę tego uniwersum – szczególnie, że książki i komiksy, mimo równego traktowania z filmami, paradoksalnie straciły w stosunku do nich na znaczeniu. Jak już nieraz pisałem, w aktualnym kanonie raczej nie zobaczymy czegoś o skali epickości chociażby w drobnym ułamku porównywalnej do Nowej ery Jedi czy Opowieści Jedi.

Marvelizacja i elitaryzacja

Często powtarzaną obawą fanów jest tzw. marvelizacja Star Wars. Tylko co to naprawdę oznacza i czemu kojarzy się źle? Wedle wszelkich wyznaczników, ocen zarówno krytyków, jak i widzów (by nie wspomnieć o wynikach kasowych), filmy Marvela są powszechnie lubiane i uznawane za bardzo udane. Gdyby ich formuła znudziła się tylu malkontentom, to czy wciąż oglądalibyśmy ich aż tyle na ekranach kin? Czy znakomicie przyjęta Czarna Pantera mogłaby się zbliżyć do rekordów otwarcia Przebudzenia Mocy, tak jak to uczyniła w zeszły weekend? Wielu twierdzi, że produkcje z Marvel Cinematic Universe są taką popkulturową papką wypraną z treści, przesyconą głupawym humorem, bijatykami i wybuchami. Zabawne, ale w swoim czasie mnóstwo osób mówiło tak o filmach Klasycznej Trylogii – co i „Marvelom”,i Star Wars u zarania dziejów nie przeszkodziło w gromadzeniu w kinach milionów, zarówno ludzi, jak i dolarów.

Marvelizacja najczęściej łączy się z zarzutem o spowszechnienie Star Wars. Odnoszę wrażenie, że my, fani odległej galaktyki, bardziej niż jakikolwiek inny fandom lubimy zadzierać nosa i uważać, że nasze uniwersum jest najlepsze i najwspanialsze. Ponieważ nie zrodziliśmy się z takiego uwielbienia serialowego świata, jak liczące setki godzin i wiele inkarnacji Star Trek czy Doctor Who, a z pojawiających się co trzy lata dwugodzinnych filmów, uważamy, że tak powinno być zawsze. To dlatego Star Wars jest najfajniejsze: bo rzadkie. Czujemy się elitarni, mimo że paradoksalnie jest nas najwięcej; Star Wars jest bez wątpienia najpopularniejszym fikcyjnym uniwersum świata, bijemy na głowę wszystko inne i wszystkich innych. Tyle że nie wynika to tylko z poziomu i rzadkości filmów, a raczej z ich dostępności i powszechności. Łatwo być fanem Star Wars, gdy saga liczy sobie tylko sześć filmów. Znacznie ciężej nim być, gdy jest ich nagle kilkanaście plus parę seriali, prawda?

Słowem podsumowania

Czekam na kolejne filmy i pierwszy aktorski serial Star Wars ze sporą dozą cierpliwości. Jeszcze we wrześniu 2012 roku miałem nieodparte wrażenie, że nasze uniwersum zmierza w złym kierunku – w życiu nie spodziewałem się, że nagle cała sytuacja wywróci się do góry nogami. W moich najśmielszych marzeniach pojawiał się co najwyżej ten od dawien dawna zapowiadany przez Lucasa serial. Tym bardziej teraz – dodatkowo przyzwyczajony książkami i komiksami do otrzymywania stosunkowo dużej dziennej dawki Star Wars – nie zamierzam narzekać, że ma być tak wiele filmów i seriali. Niech się to kręci. Dopóki będzie dobre, a w mojej opinii nadal jest, Star Wars nigdy nie będzie dość.