O serialu aktorskim słów kilka

W świecie Gwiezdnych wojen panuje ruch jak nigdy dotąd. Już jakiś czas temu zapowiedziano nową filmową trylogię, nadzorowaną przez Riana Johnsona, a parę tygodni temu dowiedzieliśmy się, że serię filmów stworzy duet scenarzystów, znanych m.in. z Gry o Tron, czyli David Benioff i D.B. Weiss. Jednocześnie Bob Iger potwierdził, że trwają prace nad serialami w uniwersum Gwiezdnych wojen, zaś twórcą jednego z nich – po raz pierwszy aktorskiego – zostanie stary znajomy Disneya, Jon Favreau. Jak widać, propozycji jest sporo, choć fandom najbardziej elektryzuje ten ostatni projekt. Mnie również.

Serial aktorski z dużym prawdopodobieństwem wiąże się ze startem platformy streamingowej Disneya. Myszce Miki potrzebne jest mocne wejście w ten segment rynku, bo konkurencja zdążyła wyhodować pokaźne muskuły. Przoduje Netflix, który opanował większość świata, a także Amazon Prime (w USA ma prawie 100 milionów subskrybentów), który nad Wisłą ma w pełni otworzyć się jeszcze w tym roku. Obie platformy mają swoje autorskie programy, którymi chwalą się światu i kuszą nowych klientów – Netflix choćby Stranger Things, a Amazon motoryzacyjnym The Grand Tour. Za taki wabik Disneya uznaję przyszły serial aktorski, dlatego dzisiaj kilka słów o tym, co chciałbym zobaczyć w tej niewątpliwie ważnej dla przyszłości Gwiezdnych wojen produkcji.

To czas dużych przemian

Fakty są niezaprzeczalne i co jak co, ale hegemon świata filmowego to widzi: seriale wskoczyły na półkę zarezerwowaną jak dotąd dla kina. Premiery Netfliksa czy choćby HBO niejednokrotnie przebijają hype’m kinowe produkcje. Żyjemy w czasach, gdy odliczanie do pierwszego odcinka nowego sezonu Gry o Tron może tak samo podniecać miliony widzów, jak premiera kolejnego gwiezdnego epizodu czy spin-offa. W związku z tym, moje pierwsze żądanie związane z serialem aktorskim jest takie, by gwiezdnowojenny serial w końcu stanął na równi z filmami. Dotychczasowe seriale, choć wiele ich nie było (a liczą się de facto tylko dwa: The Clone Wars i Rebels), tylko udawały ważne dla rozwoju uniwersum produkcje. W rzeczywistości, widz nie traci za wiele nie zaznajamiając się z ich fabułą, a momentami może lepiej, że nie męczy się oglądaniem – vide ostatni sezon Rebeliantów, z naciskiem na, tfu, godny pożałowania finał. Aktorski serial powinien wnosić znacznie więcej dla rozwoju świata, widz ma mieć poczucie, że znajomość serialu wzmacnia jego obcowanie z ukochanym uniwersum. W skrócie, serial nie może być mniejszym lub ciut większym uzupełnieniem historii Gwiezdnych wojen, ale jego ważną częścią. Disney to wielka marka, która analizuje każdy swój ruch, bacznie obserwuje rynek, jego trendy i koniunkturę, więc liczę, że nakieruje Lucasfilm na potrzeby widzów takich jak ja, oferując nam naprawdę ważny wycinek na osi czasu zwanej Star Wars.

Paczcie i uczcie się

Niedawno pojawił się serial konkurencyjnej marki ze słowem „Star” w tytule – Star Trek: Discovery. Produkcja, której historia dzieje się dekadę przed oryginalnym Star Trekiem udowodniła, że można odświeżyć nieco skostniałą (wyjąwszy kinowe rebooty) serię i przystosować ją do współczesnego telewizyjnego standardu. Jednym z ogromnych plusów serialu, oprócz niezłej fabuły, są użyte w nim efekty specjalne. Kosmiczny świat prezentuje się doskonale, nie poskąpiono budżetu na niezbędne CGI czy pięknie wykonaną scenografię i kostiumy – śmiem twierdzić, że gdyby nieświadomego widza posadzić na kanapie, pomyślałby, że ogląda kinowe przygody Kirka z budżetem prawie dwustu milionów dużych baniek, a nie „zaledwie” serial CBS. Od nowego serialu aktorskiego w świecie Gwiezdnych wojen oczekuję równie dobrego technicznego wykonania, które trzyma poziom od pierwszego do ostatniego odcinka (zaznaczam to nieprzypadkowo, bo w przypadku Discovery widać, że większość pieniędzy poszło na pierwsze odcinki, a później mocno ograniczano m.in. kosztowne kadry spoza statku). Na swój nowy serial CBS przeznaczyło ponad 8 milionów dolarów na odcinek, Disney z bezdennymi kieszeniami może to z łatwością przebić. I powinien, jeśli chce mieć gwarancję jakości zbliżoną do kinowych filmów.

Infantylizacji mówię nie!

Jak pisałem we wstępie, Bob Iger ogłosił światu, że tworzy się kilka seriali równocześnie. Można ostrożnie przyjąć, że w miejsce Rebeliantów do oferty Disneya trafi kolejna animowana produkcja dla tego samego targetu, czyli najmłodszych widzów. Tworzy to doskonałą okazję, by serial aktorski skierować dla nieco dojrzalszych fanów. Może niekoniecznie piszę tu o produkcji w duchu kategorii R, z krwią i fuckami rzucanymi z ust palących papierosy bohaterów. Wystarczy mi klimat Łotra 1, który – jak na standardy Star Wars – jest gęsty, pełen brudu, w którym żaden bohater nie może czuć się bezpiecznie. Jonie Favreau, jeśli czytasz te słowa, przełóż na mały ekran film swojego kolegi po fachu, Garetha Edwardsa, zmiksuj to z plot twistami rodem z Gry o Tron, a zyskasz moją dozgonną wdzięczność. Liczę także na to, że konwencja serialu okaże się poważna, bez głupotek z seriali animowanych, w których Imperium jest żałośnie głupie, a każdy Rebeliant wychodzi z walki bez szwanku, śmiejąc się z zezowatych szturmowców. Przydałoby się w końcu trochę mroku!

Czy wymagam wiele?

Oczywiście, może się okazać, że moja nadzieja jest płonna, bo Lucasfilm nie planuje serialu o wyżej wymienionej charakterystyce i całe  produkowanie poszło na marne. Niemniej, wydaje mi się, że moje marzenia związane z pierwszym aktorskim serialem mogą zbiegać się z marzeniami fanów. A Wy, czego oczekujecie od tej produkcji?