„Ostatni Jedi. Edycja rozszerzona”

Jeszcze rok temu mówiło się, że to Łotr 1 podzielił fanów Star Wars na dwa skrajne obozy, dziś wiemy, że w porównaniu do Ostatniego Jedi, pierwszy spin-off byle ledwie rozgrzewką. Oczywiście, jak w przypadku każdego filmu, doczekaliśmy się również adaptacji powieściowej ostatniego epizodu, wyjątkowo napisanej nie na podstawie scenariusza, a gotowego filmu. W przypadku Gwiezdnych wojen książki zawsze miały jakąś magiczną moc, tak że jeśli nawet nie zmieniały naszego spojrzenia na film, to chociaż odrobinę go poprawiały. W moim przypadku było tak z Przebudzeniem Mocy, tak, nadal uważam je za najgorszą część Star Wars, ale dzięki adaptacji moje nastawienie chociażby do Kylo Rena polepszyło się o jakieś 10-15%. Niewiele, ale zawsze coś. Jestem jedną z tych osób, którym ostatni epizod spodobał się na tyle, że z chęcią wybrały się na kolejny seans, więc lektura książki opartej na filmie miała mi dostarczyć głównie wglądu w wycięte sceny. Czy jest w ogóle w takim razie sens ją czytać? Sprawdźmy!

Koszmarna redakcja

Zaczniemy tradycyjnie od technikaliów. O ile pod względem jakości wydania nie mam się do czego przyczepić, o tyle tłumaczenie cofnęło mnie do pierwszych przekładów pozycji z Expanded Universe z lat 90. Na litość Mocy… Ja rozumiem, że fani poganiają, deadline’y już przekroczone pięć razy, nie wyrobimy się ze wszystkim w tym roku, ale tę książkę naprawdę da się przeczytać w jeden dzień! Wystarczyło ją wysłać komukolwiek zorientowanemu w uniwersum i uniknęlibyśmy takich kwiatków C3-PO (a ilość powtórzeń tego błędu wyklucza zwykłego chochlika drukarskiego), BB-Osiem, czy Sokół Tysiąclecia (ech, ta nostalgia… aż przypominają się Tysiącletnie Sokoły i pięć różnych tłumaczeń Killickiego zmierzchu). Jest to merytoryczne niechlujstwo, lenistwo i zwyczajna głupota polegająca na zaangażowaniu do tłumaczenia osoby, która wyraźnie nie miała ŻADNEGO kontaktu z serią Star Wars. Nie kopmy już więcej leżącego i przejdźmy to, co w książce ma być najważniejsze, czyli do treści.

Szersza perspektywa

Książkowy Ostatni Jedi jest siłą rzeczy wiernym odtworzeniem historii znanej z filmu, włącznie z identycznymi dialogami. Sprawia to, że całość czyta się bardzo szybko, ponieważ dynamika filmu zostaje zachowana. Jedyną nowością są wspomniane wycięte sceny. Sama książka zaczyna się symbolicznym pogrzebem Hana Solo, co stanowi bardzo miłe zakończenie jego wątku z Przebudzenia i szkoda, że nie zdecydowano się na wrzucenie tego do filmu, chociażby ze względu na szacunek do samej postaci. Takich scen mamy w książce więcej: znalazło się miejsce dla przybliżenia relacji Rose i jej siostry, więcej dialogów między Lukiem Skywalkerem a Rey, a do Lei wreszcie dociera, że fajnie by było czasem z Chewiem pogadać. Najbardziej jednak cenię w adaptacjach możliwość wejścia bohaterom do głowy. Dzięki temu spoglądamy na świat ich oczami, a także dowiadujemy się tego, na co w filmie zabrakło czasu. Poprzez myśli Canady’ego oraz Huxa poznajemy wewnętrzne tarcia i walkę o władzę w Najwyższym Porządku, Ackbar staje się dla nas kimś więcej niż postacią w tle, Opiekunki z Ahch-To przestają być elementem strice komediowym, rozpacz Luke’a nabiera dodatkowej głębi, a co najważniejsze, jesteśmy w stanie obudzić w sobie nutkę sympatii do Rose! Oczywśscie, nie sprawia to, że nagle sceny na Canto Bight staną się potrzebne, ale wiemy choćby tyle, że Finn podobał jej się, odkąd go tylko zobaczyła. Relacja Finn-Rose zbudowana na zasadzie przeciwieństw zaczyna być prawdopodobna i mimo, że ich romans nadal jest dość nagły, to przynajmniej ma szansę raczkować dzięki posiadaniu tych szczątkowych rąk i nóg. Minimum sensu nabiera nawet ta absurdalna scena z Leią w kosmosie (nadal jest idiotyczna, ale tym razem przynajmniej wiemy, co i jak się stało).

Tylko dla fanów filmu?

Czy warto sięgnąć po adaptację Ostatniego Jedi? Jeśli film Wam się nie spodobał, to i książka tego nie zmieni, ale jeśli jesteście go w stanie obejrzeć bez zgrzytania zębami, myślę, że warto. Tak jak już wspomniałem – na spokojnie da się ją przeczytać w jeden dzień, zatem zdecydowanie nie polecam jej zabierać na wyjazd (wielkie tomiszcze, a zajmuje niewiele czasu). Inną sprawą pozostaje kwestia wydania… Uroboros dostał żółtą kartkę w postaci całego wiadra pomyj za tłumaczenie, a niezgrabne wyjaśnienia wydawcy tylko dolały oliwy do ognia, więc myślę, że podobne kwiatki się już nie powtórzą, ale nie warto za takie buble płacić pełnej kwoty. Jeśli zobaczycie Ostatniego Jedi w jakiejś promocji (okładkowe 40 zł to przesada), to możecie śmiało kupić, ale nie nastawiajcie się na zmieniającą Wasze życie lekturę.


Autor: Jason Fry
Wydawnictwo: 
Uroboros
Tłumaczenie: Michał Kubiak
Data premiery: 6 marca 2018 (USA), 4 lipca 2018 (Polska)
Objętość: 320 stron
Czas akcji: 34 ABY