„Szturmowcy śmierci”

Kiedy przeczytałem, że powstaje pierwszy horror w świecie Gwiezdnych wojen, pomyślałem: impressive! Gdy debiutujący w uniwersum Joe Schreiber opowiadał, że podczas pisania inspirował się prozą Stephena Kinga i filmową serią Obcy, wykrzyknąłem: most impressive! Lekturę Szturmowców śmierci, niestety, zdołałem tylko podsumować przeciągłym: Noooooooo!

Potencjał powieści jest niesamowity, spójrzmy na zalążek fabuły. Mamy imperialną barkę „Czystka”, która przewozi więźniów na księżyc karny. Po drodze ulega ona awarii, a ratunkiem wydaje się porzucony w przestrzeni kosmicznej imperialny niszczyciel. Na pokład gigantycznego okrętu zostaje wysłana grupa zwiadowcza, która ma ustalić, co się stało, a w najgorszym wypadku zdobyć części, które pomogą naprawić unieruchomioną barkę. Niestety, tylko część ekipy wraca z powrotem… A wraz z nimi zabójczy wirus, który szybko zaczyna działać na resztę załogi. Brzmi zachęcająco? Pierwszą ćwiartkę książki łyknąłem szybko i łapczywie niczym maratończyk bidon z wodą, racząc się soczystym klimatem, wiszącą w powietrzu tajemnicą. Wprost mknąłem przez krótkie, ciekawie zatytułowane (choćby nazwą piosenki zespołu Coldplay) rozdziały. Szkoda, że jako sprint książkę potraktował również jej autor.

Akcja fabuły zamknięta jest w około dwustu pięćdziesięciu stronach. Po dającym wielkie nadzieje początku historia szybko odsłania wszystkie karty i następuje zdecydowany spadek napięcia. Co z tego, że autor przygotował grunt pod świetnie zapowiadający się wątek żywych trupów w postaci znikających ciał z ambulatorium, opisów opustoszałych korytarzy, odgłosów kogoś (albo czegoś), co się po nich snuje, skoro na takie subtelności nie poświęcił w książce wiele miejsca. Szkoda, bo dzięki budowaniu klimatu tytuł mógł zbliżyć się do pełnokrwistego horroru. Weźmy źródło, na które powoływał się autor książki, Obcego. Co było w nim najstraszniejsze? Przejmująca świadomość zagrożenia, ciągnąca się przez długie minuty filmu, gdy nie wiemy, czego się spodziewać. W Szturmowcach śmierci paleta emocji nie jest rozbudowana, a szkoda, bo najlepiej wypadają w książce te momenty, gdy za bardzo nie wiemy, o co chodzi, kiedy pracuje wyobraźnia pobudzona przez sugestywne opisy, a nie elementy gore.

Wspominałem o tym, że historia szybko odsłania swoje karty. Dodać muszę, że karty te na pewno nie dadzą zwycięstwa w partyjce sabaka. Cofnijcie się do opisu fabuły z drugiego akapitu. Po takim wstępie można oczekiwać, że przyniesie ona coś oryginalnego. Niestety bazuje na motywach, które doskonale znamy, przez co szybko z początkowego suspensu przeskakujemy w kliszę. Jest wirus, jest tajna misja, eksperyment – klasyka, szkoda, że w zabarwieniu pejoratywnym. Sytuację ratują bohaterowie, szczególnie rodzeństwo Longo: Kale i Trig, a także imperialny strażnik, Jareth Sartoris. Trójka postaci jest ze sobą powiązana, ich relacje są interesujące, ale niestety, znowu objawia się to, co zarzucałem książce na początku, czyli jej objętość – nie ma czasu, by odpowiednio zagłębić się w psychikę postaci. Podobnie jest w przypadku Hana i Chewiego, którzy pojawiają się mniej więcej w połowie książki, ale jakoś specjalnie nie akcentują swojej obecności. Z tym duetem również mam problem. Bardzo szybko zacząłem odczuwać, że znani bohaterowie są wciśnięci do historii, jakby autor chciał na siłę dodać jakiekolwiek powiązanie z uniwersum.

Tutaj rodzi się kolejny problem tej książki. To powieść z serii Gwiezdne wojny, ale jakoś tego nie czułem. O powiązaniach z marką przypomina Han, Chewie, Imperium, wspominany ze dwa razy lord Vader, szturmowcy, X-wingi, ale jakby to wszystko podmienić, uniwersum zostałoby gołe i wesołe. Autor wrzucił kilka znanych nazwisk i motywów w formie ozdobników, ale jest tu niewiele Gwiezdnych wojen w Gwiezdnych wojnach.

Jeśli lubisz klimat horroru, specyficzny dreszczyk emocji, który towarzyszy każdej kolejnej stronie opowieści, to pozycja dla ciebie. Na tym poziomie sprawuje się całkiem nieźle, strasząc kilkoma krwawymi momentami. Na poziomie uniwersum Szturmowcy śmierci nie mają za wiele do zaoferowania, może oprócz duetu uwielbianych bohaterów z Oryginalnej Trylogii. Gdyby autor mógł napisać ze sto stron więcej, skupiając się na klimacie i budowaniu napięcia, czytałoby się tę książkę znacznie lepiej. A tak pozostał niedosyt, wiedząc, że w historii drzemie ogromny, niewykorzystany potencjał.