Udana, choć brzydka adaptacja – recenzja komiksowego „The Force Unleashed”

Uwaga! Artykuł został pierwotnie opublikowany w lipcu 2010 roku

Był taki czas, gdy pracownicy George’a Lucasa bez ustanku i umiaru karmili nas wieściami o nadciągającym jak burza projekcie The Force Unleashed, który miał zmieść nas z nóg, zmienić oblicze galaktyki i być de facto brakującym, nowym odcinkiem Gwiezdnej Sagi. Wszyscy fani będący i niebędący wówczas na bieżąco z tym, co się działo za Oceanem Atlantyckim, wiedzieli czym jest TFU – a właściwie czym miało się stać TFU w oczach twórców, gdy nadejdzie już czas jego premiery. Zanim jednak centralny produkt projektu, gra, pojawiła się na półkach sklepów, mogliśmy się zapoznać się z całą opowieścią o Sekretnym Uczniu z pomocą książki Seana Williamsa oraz 128-stronicowego komiksu, na którym się tutaj skoncentrujemy. A ponieważ każde medium rządzi się swoimi prawami, w obrazkowej wersji Mocy wyzwolonej historia przedstawiona jest w odmienny sposób niż w grze, akcenty rozłożone są zaś nieco inaczej.

Dla komiksowej fabuły zarezerwowano intrygującą formę retrospekcji, których narratorami są osobisty droid Starkillera, PROXY, a także Juno Eclipse, pilotka jego statku. Znając od początku los głównego bohatera tego wielkiego spektaklu, śledzimy jego wcześniejsze poczynania w kontekście narodzin Sojuszu Rebeliantów, by powoli odkryć ich znaczenie w szerokim spektrum zdarzeń rozgrywających się w tym czasie w galaktyce. Jest to schemat, który w przypadku komiksowego The Force Unleashed sprawdził się wybornie. Historia Sekretnego Ucznia do samego końca pozostaje ciekawa i trzyma w napięciu, tym bardziej, że fabuła wykoncypowana przez Hadena Blackmana, zgodnie z zapowiedziami, okazuje się istotna dla kontinuum Star Wars i ładnie weń wpleciona, a jednocześnie nie rujnuje Expanded Universe (aczkolwiek tu i tam się z nim nie zgadza). Co istotne, przy tym wszystkim udaje jej się obronić przed niekiedy nieznośnym w Gwiezdnych wojnach patosem, zachowując jednak charakter przypowieści o złu i dobrze, które na końcu zawsze triumfuje.

Moje wątpliwości odnośnie poziomu wymyślonej dla gry opowieści pochłonął niebyt, ta bowiem, mimo paru zgrzytów, prezentuje się naprawdę znakomicie. Machinacje Palpatine’a, narodziny Rebelii, zwroty akcji – wszystko to zasługuje na słowa pochwały. Nie jest to rzecz jasna fabuła kompleksowa ani przepełniona dziesiątkami drugich den, co charakteryzuje na przykład Knights of the Old Republic, niemniej jak na grę akcji (pamiętajmy, że to specjalnie dla niej stworzono tą opowieść; dopiero później przełożono ją na język literacki i graficzny) wypada świetnie. Szczerze żałuję, że nie mam w domu żadnej konsoli. Naprawdę. Jestem pełen uznania dla pracy Blackmana. Żeby jednak nie było tak słodko, powiem, że w komiksie brakuje mi nieco szerszego rozwinięcia relacji między Starkillerem, a Juno Eclipse. Wzmianka, że przez parę miesięcy razem podróżowali po galaktyce to jednak odrobinkę za mało.

Obrazkowemu The Force Unleashed niestety doskwiera choroba zwana chaosem. Retrospektywność fabuły i niezwykła wartkość akcji, odziedziczona po grze, to wybuchowa mieszanka, z którą sobie tutaj nie do końca poradzono. W efekcie na kartach tej powieści graficznej czytelnik może się szybko pogubić i stracić rozeznanie „co, gdzie i jak”. Wrażenie totalnego pandemonium dopełniają zmieniający się rotacyjnie rysownicy oraz kolorystyka tła kadrów, utrudniająca przechodzenie z jednej ilustracji na drugą. Nie wiem, czy twórcy komiksu celowo wprowadzili ów chaos, próbując lepiej wpasować swoje dzieło w klimat gry (gdzie cały świat dookoła głównej postaci szaleje), ale nie wygląda to najładniej.

Skoro już dotarłem do wyglądu, czas na jeden z najbardziej istotnych elementów każdego komiksu: grafikę. Początkowo sądziłem, że zadanie jej wytworzenia spadnie wyłącznie na Briana Chinga, znanego z Obsesji i serii Knights of the Old Republic, ale szybko zostałem wyprowadzony z błędu. Myślę, że nie miałbym nic przeciwko temu, aby nad tak dużą produkcją pracowało dwóch artystów – ale trzech? To już przesada, szczególnie, że jednym z nich jest Bong Dazo, osoba posiadająca „talent” do mało zabawnego karykaturowania sylwetek postaci i paskudzenia ich twarzy, zwłaszcza gdy te mają obrazować silne emocje. Niestety i tu otrzymujemy tego dowody, a najbardziej dotkniętą przez Dazo osobą jest Juno Eclipse, zupełnie przezeń odarta ze swego piękna. Praktycznie na każdym kadrze dziewczyna wygląda kompletnie inaczej. Najlepiej ze swojego zadania wywiązał się Wayne Nichols, ale jak na ironię – ponownie muszę użyć słowa „niestety” – otrzymał on do narysowania zaledwie 17 stron. Wielka szkoda, gdyż jego styl przypomina mi dzieła mojego ulubieńca, Dustina Weavera. Mam ogromną nadzieję, że ten artysta jeszcze zagości na łamach gwiezdnowojennych komiksów.

Kiedy przyjrzymy się grafice w The Force Unleashed, na pewno zauważymy, że najlepiej prezentują się na rysunkach obiekty nieożywione: statki, stacje kosmiczne, krajobrazy i budowle. Wspominałem o kolorach. Zabrał się za nie weteran nadawania rysunkom pięknych barw, Michael Atiyeh. Jego prace są bardzo estetyczne, żywe i w większości klimatyczne (na tyle, na ile pozwalały na to rysunki), ale artyście tym razem wybitnie nie wyszły tła. Nie zachowują one konsekwencji; często zmieniają barwę dla tego samego pomieszczenia, przeszkadzając w czytaniu. Problem byłby oczywiście mniej dotkliwy, gdyby na tych tłach coś się znajdowało, lecz zbyt często są to tylko puste przestrzenie.

Mimo niedostatków w szacie graficznej, obrazkowa Moc wyzwolona ma niesamowity klimat mroku i napięcia, a czasem nostalgii. Spora w tym zasługa miejsc, gdzie dzieje się akcja, w tym, na przykład, fabryki myśliwców TIE, dzikiej, acz egzotycznej Felucii czy ponurego mostka „Egzekutora”. W klimat należy też wliczyć różne pojawiające się tu i tam smaczki (np. pewna wariacja Imperialnego Gwardzisty) oraz mocne powiązania z Expanded Universe. Nie licząc oklepanego Nar Shaddaa i znanego już poniekąd Raxus Prime, mamy do czynienia z pierwszą w historii wizualizacją słynnego Traktatu Koreliańskiego, z Garmem Belem Iblisem, Mon Mothmą i Bailem Organą. Sposób, w jaki przedstawiono to wydarzenie sprawił, że uśmiechnąłem się półgębkiem i pogratulowałem Hadenowi Blackmanowi, który zdecydował się podpisanie Traktatu… jakby to powiedzieć, żeby za wiele nie powiedzieć? Niech będzie tak: podzielić na dwie części.

Niestety w komiksowym The Force Unleashed pojawia się parę elementów, które irytują. Dwa z nich szczególnie mocno utkwiły mi w pamięci. Podczas jednej ze scen na wciąż konstruowanym „Egzekutorze” (nawiasem mówiąc trzy lata przed Bitwą o Yavin okręt wygląda na prawie ukończony) Darth Vader informuje Starkillera, że przybyła flota Imperatora. Flota ta, wnioskując z ilustracji, składała się z co najmniej pięciu… gwiezdnych pancerników typu Executor (tzw, superniszczycieli), których prototypem był właśnie „Egzekutor”. Ale w największe zdenerwowanie wprawiło mnie następujące później zdarzenie: kilkuminutowa „wycieczka” Starkillera w próżnię, którą ten cudownie przeżywa. Bywały już w Star Wars różne absurdy, ale ten wysuwa się chyba na piedestał tego, jak bardzo można nagiąć rzeczywistość, by pasowała do fabuły. Oczywiście da się tą wizytę w pustce kosmosu wytłumaczyć np. jakąś sztuczką Mocy ze strony Vadera, ale sam komiks niczego nie wyjaśnia.

Po przeczytaniu tej powieści graficznej mogę śmiało rzec, że w 2008 roku w Star Wars nie pojawiło się nic fabularnie lepszego od The Force Unleashed. Być może są to słowa na wyrost, biorąc pod uwagę całość dziesiątek nowych dzieł, które w tamtym roku zagościły w Expanded Universe, ale jeśli chodzi o najgłośniejsze i najbardziej znane projekty, w tym film/serial The Clone Wars, i komiksowy crossover Vector, Moc wyzwolona nie ma sobie równych. Powieść graficzna, będąca jednym z wielu „produktów ubocznych” gry wideo, dowodzi bowiem, że Haden Blackman i podlegli mu ludzie w pełni wykorzystali potencjał opowieści o Sekretnym Uczniu Dartha Vadera. Sam komiks byłby bliski ideału, gdyby nie fakt, że do jego zilustrowania zatrudniono artystów, którzy nie olśniewają swoim kunsztem. Wielka to szkoda, gdyż naprawdę mielibyśmy do czynienia z dziełem godnym wielokrotnego czytania. A tak, wygląda na to, że bardziej nam zapadnie w pamięć powieść oraz, rzecz jasna, gra.