Dobre pomysły utopione w nudnych schematach – recenzja „Ruin Dantooine”

Uwaga! Artykuł został pierwotnie opublikowany w sierpniu 2011 roku

Pamiętacie jeszcze pierwszą gwiezdnowojenną grę MMO RPG, która zadebiutowała na rynku w lipcu 2003 roku i zwała się Star Wars: Galaxies? Jeśli nie, wcale Wam się nie dziwię, gdyż jej blask zgasł jeszcze przed premierą Zemsty Sithów w rezultacie złych posunięć programistów i osób odpowiedzialnych za marketing. Wprawdzie próbowano wprowadzić doń pewne modyfikacje, pobudzić społeczność minigrą TCG, niemniej próby te spełzły na niczym i jeśli już mówi się dziś o MMO RPG w kontekście Star Wars, prawie wszyscy myślą o The Old Republic. Wracam do Galaxies tylko z jednego powodu, mianowicie książki Ruiny Dantooine, którą opublikowano pół roku po starcie gry, a która miała służyć za swego rodzaju reklamę tegoż MMO i, w optymistycznej wersji, być pierwszą powieścią z całej serii. Chociaż plan nie wypalił, Ruins of Dantooine stało się prekursorem książek opartych na grach, co w konsekwencji doprowadziło do powstania całego cyklu Komandosi Republiki (a potem Imperium) autorstwa Karen Traviss. I choćby z tego powodu warto jej się przyjrzeć.

Nie da się ukryć, że jako forma reklamy, Ruiny Dantooine spisują się całkiem nieźle. Dwójka głównych bohaterów przemierza wyłącznie planety zaprezentowane w Galaxies — poza tytułową, są to Naboo, Lok oraz Korelia — dociera do lokacji, które mogą zwiedzić gracze, i natyka się na bohaterów-NPC rodem z gry. Ich opis jest na tyle interesujący, że czytelnik autentycznie nabiera ochoty do porównania ich z zapisanymi kodem zero-jedynkowym pierwowzorami. Tym większa szkoda, że to przebogate tło nie zostało wykorzystane przez autorkę w oryginalniejszy sposób, gdyż fabuła książki, spoiwo wszystkiego, niesamowicie razi swą schematycznością. Początkowe rozdziały, jeśli się pominie wzmiankę o Lordzie Vaderze i Leii, są jeszcze ładnie rozpisane, ale gdy tylko para głównych bohaterów na dobre rozpoczyna misję odzyskania holokronu z tajnymi informacjami, możemy się domyślić każdego kolejnego wydarzenia. Tak wątek czyhającej w najmniej spodziewanym miejscu zdrady, jak i nawrócenia się na stronę Rebelii, nie odróżniają się od setek tysięcy podobnych historii. Ba, w samych Gwiezdnych wojnach znajdziemy ich tyle, że człowiek nie może się powstrzymać od ziewania.

Oryginalność ogranicza się właściwie tylko do jednej postaci, alter ego Voroniki Whitney-Robinson — Dusque Mistflier. Większość akcji w książce śledzimy oczami tej niezwykle utalentowanej i pięknej imperialnej badaczki, a zarazem ksenobiolożki, która niespodziewanie zostaje wplątana w Galaktyczną Wojnę Domową. Pisarka, z zawodu będąca weterynarzem oraz morskim biologiem, idealnie ukazała charakter ambitnej i pracowitej Dusque, która jednak ze względu na płeć jest dyskryminowana przez swoich współpracowników (a ponieważ mamy do czynienia z Nowym Ładem, ci w 99% są mężczyznami rasy ludzkiej) i w związku z tym ma mnóstwo wątpliwości odnośnie toku, jakie obrało jej życie. Już sam fakt, że wykonuje taką, a nie inną pracę sprawia, iż mamy do czynienia z bohaterką niezwykłą w uniwersum George’a Lucasa. Jeśli do tego dodamy interesującą osobowość i pewną głębię, obie pasujące do podejmowanych czynów i biografii, otrzymamy także jedną z lepiej poprowadzonych postaci. Prawdę mówiąc, gdyby nie pani Mistflier, Ruins of Dantooine byłoby bezwartościową powieścią, którą trudno byłoby nawet skończyć, co dopiero zapamiętać z jakiegokolwiek powodu. Można mieć tylko żal, że poza Dusque i Ithorianinem Tendau Nandonem, obecnym tylko przez 1/3 książki, nie ma tu nikogo odbiegającego od pospolitych schematów.

Z paru powodów powrócę jeszcze do opisów zawartych w książce. Świat widziany z punktu widzenia Dusque Mistflier w naturalny sposób musi być światem odmiennym od dotychczas pokazywanego w Star Wars — i tak właśnie jest. Sporą objętość Ruin Dantooine autorka poświęciła gwiezdnowojennej faunie, która dotąd była traktowana marginalnie. Dusque zauważa w przeróżnych zwierzętach napotkanych na drodze nie tylko zagrożenia, ale też piękno i unikatowość; zwierząt tych jest zaś całkiem dużo, z czego większość już gdzieś się przewinęła w Expanded Universe. W ogóle EU ma tu swoje dobre dni, jako że co rusz pojawiają się jakieś ciekawe nawiązania. Bardzo miłym akcentem jest na przykład wizyta w zrujnowanej Enklawie Jedi z gry Knights of the Old Republic. Niestety w tej beczce miodu znalazło się parę dużych łyżek dziegciu. Tak się bowiem składa, że autorka poskracała wszystkie podróże przez nadprzestrzeń nawet nie do godzin, ale wręcz minut, przez co droga Naboo-Korelia-Dantooine (wraz z krótkim postojem na tej drugiej planecie), normalnie przebiegająca przez całą szerokość galaktyki, trwa tu zaledwie trzy-cztery godziny. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że co jakiś czas trafia się wzmianka o „paru dniach”. Ogólnie rzecz ujmując realizm nie jest najmocniejszą stroną pani Whitney-Robinson.

Ruins of Dantooine niewątpliwie posiadało ogromny potencjał — tak samo zresztą jak gra Star Wars: Galaxies — ale moim zdaniem został on skutecznie roztrwoniony przez trywialną i powtarzalną fabułę, którą maglowaliśmy w Star Wars od zarania dziejów (czytaj: 25 maja 1977 roku). Gdyby nie to, powieść mogła być nawet całkiem dobrą książką przygodową, z domieszką treści ekologicznych i ciekawego spojrzenia na gwiezdnowojenną faunę — spojrzenia gwarantowanego przez unikatową główną bohaterkę. Jeśli będę czegoś żałować po lekturze Ruin Dantooine to niemożności przeczytania o nowych przygodach Dusque Mistflier. Poza tym raczej nie ma za czym tęsknić. Cóż, połączenie literatury z grą komputerową za pierwszym razem nie wyszło.

Ocena: 4/10