A teraz szybko… – bezspoilerowa recenzja Epizodu IX

Wszyscy z niecierpliwością czekaliśmy na zakończenie Sagi Skywalkerów, niezależnie od tego, czy podobały nam się poprzednie epizody czy jednak oczekiwaliśmy czegoś innego. Dzięki Starej Trylogii, prequelom oraz sequelom poznaliśmy historię niezwykłą, pasjonującą już trzy pokolenia fanów. Teraz czekaliśmy na jej zamknięcie, a wiadomo, że w takich przypadkach gra toczy się o wyjątkowo wysoką stawkę. Niełatwo dorównać legendzie, wiemy to już od premiery Mrocznego widma. Jeszcze trudniej się z taką pożegnać… Niełatwo domknąć wszystkie wątki, odpowiedzieć na tak wiele pytań… a do tego jeszcze opowiedzieć przyzwoitą historię.

Wraz z zakończeniem opowieści przyjdzie nam zobaczyć kilka nowych, wykreowanych z rozmachem światów, jednak odwiedzimy też i stare, znajome kąty, w tym jedną z najbardziej ikonicznych i rozpoznawalnych planet Gwiezdnych wojen. Jest to tak przepiękny ukłon w stronę całości, że niejednemu się pewnie łza w oku zakręci. Dorzucono kilka nowych ras, zwyczajów, a radosny festiwal na jednej z planet to przyjemne urozmaicenie widowiska.

Szczęśliwie o jedno na pewno nie musimy się na pewno martwić – o możliwości techniczne, ten widowiskowy element Sagi. Od pierwszej sceny świat wyczarowany na wielkim ekranie zapiera dech w piersiach. Każdy, kto widział przynajmniej jeden zwiastun filmu, wie, że można spodziewać się naprawdę spektakularnej bitwy kosmicznej, czyli jednej z rzeczy, którymi Gwiezdne wojny słyną. Tak, dostaniemy i to! Setki, a może nawet tysiące rozmaitych statków i okrętów zetrą się w ostatecznym pojedynku o losy galaktyki. A przecież to nie wszystko. Przy okazji śledzenia perypetii głównych bohaterów zajrzymy przecież i na pokład niejednej maszyny, wejdziemy do niejednego wnętrza. I nie będą to miejsca sterylne, z każdą związano historię, krótką, długą, na pewno ciekawą. Scenografowie naprawdę popisali się maestrią, bo każda lokalizacja ma swój unikalny klimat, zwłaszcza ta ostatnia, finałowa. Och, dawno czekałam na przedstawienie takiego miejsca w filmach, przeniesienie wizualizacji z komiksów i gier komputerowych. Powiedzmy sobie szczerze – pewne elementy naprawdę łatwo przedobrzyć, w tym jednak przypadku klimat pradawnej świątyni, w której schronienie znalazło ostateczne zagrożenie dla naszych bohaterów i całego świata, jest naprawdę zacny i stanowi wielką radość dla oczu i ducha zagorzałego wyznawcy ciemnej strony Mocy.

Problem polega jednak na tym, że dotrzemy tam… za szybko. Olbrzymi problem Skywalker. Odrodzenie to tempo akcji. Nie czarujmy się, ciężko zawrzeć w dwugodzinnym filmie odpowiedzi na wszystkie dręczące nas pytania, zadane w poprzednich epizodach. W dodatku punkt wyjścia jest bardzo odległy od zakończenia. A zatem… „szybko, zanim do nas dotrze, że to wszystko jest bez sensu.” Tak, wyżej wspominałam, że odwiedzimy wiele światów, ale w tak błyskawicznym tempie, że i owszem, zobaczymy, zaczniemy się rozglądać i… już stamtąd odlecimy. Już nawet w Przebudzeniu Mocy bohaterowie przemieszczali się nieco wolniej! Słowo honoru, miałam wrażenie, że jeden z głównych problemów ostatnich sezonów Gry o tron dotknął i świat odległej galaktyki: wszyscy teleportują się z miejsca na miejsce, a co więcej, czas jest naprawdę z gumy (choć to już pojawiło się przy okazji Ostatniego Jedi). W efekcie otrzymujemy wideoklip składający się z ekscytujących obrazków (niektóre naprawdę świetne, jak Poe za sterami Sokoła Millennium!), które jednak nie pozostawiają nam chwili na zastanowienie się, ochłonięcie. Miałam wrażenie, że znajduję się w emocjonalnym i wizualnym rollercoasterze, nie dającym nawet chwili na odetchnięcie, zabierającym widzów z jednego wzniesienia na drugie… To nie są Gwiezdne wojny! Nawet w przepełnionej akcją Zemście Sithów znaleźliśmy moment na zrozumienie tej grozy sytuacji, w jakiej znaleźli się główni bohaterowie (cudowna scena z równie pięknym kawałkiem muzycznym, Padmé’s Ruminations). Tu czegoś takiego się nie doczekamy.

A skoro nie mamy chwili na przetrawienie tego, co na ekranie, nic dziwnego, że nie mają ich również bohaterowie, przez scenarzystów ciskani z jednego miejsca w drugie, rzucający nam szczątkowe informację i błyskotliwe one-linery (wierzcie mi, zabawny w tym filmie jest tak naprawdę tylko Threepio i cały wątek związany z jego oprogramowaniem!). Są niczym postaci z gry komputerowej, odfajkowujący jedno wyzwanie tylko po to, by uzyskać przedmiot, bez którego nie odblokują następnej lokalizacji. Słowo, jeśli powstanie taka adaptacja Epizodu IX, scenarzysta będzie miał najłatwiejsze zadanie świata. Wydawało mi się, że już Przebudzenie Mocy było pod tym względem przesadzone, ale miałam rację – wydawało mi się. Piękny, klimatyczny początek filmu potraktowałam początkowo jako wizję, sen, bo przedstawiony był tak bardzo „po łebkach”… Straszliwa szkoda.

Nic zatem dziwnego, że brakuje miejsca i czasu na rozwój bohaterów. J. J. Abrams korzysta z tego, że zostali całkiem nieźle przedstawieni w poprzednich epizodach i teraz zaledwie odcina kupony. Praktycznie nikt nie przechodzi żadnej przemiany: Poe jest czarującym zawadiaką (dowiemy się zresztą co nieco o jego przeszłości i jest to całkiem przyjemny fragment filmu), Finn głównie martwi się o Rey i leci tam, gdzie cała reszta, a Rey… Z Rey mam duży problem, ponieważ jak na dłoni widać, że próbuje się nakreślić jej drogę, trening, odkrywanie siebie, jednak przy tym tempie scenariusza jest to absolutnie niewykonalne i znowu stosuje się straszliwe skróty. Tych, których martwił marysueizm Rey w poprzednich epizodach, uspakajam: dowiemy się, dlaczego jest tak niezmiernie potężna. Przysięgam, już nigdy nie będę się chichrała z fanowskich teorii (dla ciekawych – wspominałyśmy i o tej wraz z Ithilnar podczas tegorocznej pyrkonowej prelekcji)! Słowo – wolałabym nie zobaczyć kolejnego miejsca, a mieć odrobinę więcej czasu na rozwój Rey (bo to, co dostaliśmy w Ostatnim Jedi, ciężko tym słowem określić). Bo samo zakończenie filmu pokazuje, jaki w tej postaci krył się potencjał, a jak bardzo ją spłycono…

Podoba mi się natomiast kierunek, jaki obrano w przypadku Kylo Rena. Już wcześniej widać było, że jest wewnętrznie skonfliktowany, tutaj jego wątpliwości stają się coraz większe, głębsze, aż wreszcie następuje przełom. Adam Driver to świetny aktor i zdecydowanie umiał pokazać, co gra w duszy jego bohatera i myślę, że jeśli coś pozostanie ze mną na dłużej po seansie Skywalker: Odrodzenie, to właśnie historia Kylo Rena. W końcu Kylo Ren, Ben Solo to także Skywalker, a to o nich powinna opowiadać ta historia.

Niestety, kompletnie nie wykorzystano innej przedstawicielki rodu Skywalkerów – Lei, która kojarzy mi się w tym epizodzie wyjątkowo pozytywistycznie – jest Lalką, a może wręcz Dekoracją. Oczywiście, dobrze, że wykorzystano różne nagrania, by pożegnać księżniczkę, ale powiem szczerze – nie, dla mnie nawet to, co miało stanowić sens jej obecności, jest kiepskim rozwiązaniem fabularnym. Dało się to zrobić w inny sposób. Pisałam kiedyś, dlaczego uśmiercenie postaci generał Solo w Ostatnim Jedi byłoby lepszym pomysłem, zdania nie zmienię.

Inne postaci… po prostu są. Spotkamy bardzo wielu znajomych, przede wszystkim Lando Calrissiana, kochanego czarującego łajdaka. Mogą zmieniać się rządy w galaktyce, mogą zmieniać się ustroje, ale Lando pozostaje zawsze ten sam i w tym jego siła. Mam nadzieję, że dostrzeżecie jeszcze jedną znajomą twarz, która wywołała u mnie nagły przypływ entuzjazmu – cudowny ukłon w stronę kogoś, kto onegdaj został określony rewelacyjnym mianem „token survivor”. Z nowych osób pojawiają się dwie nowe wybuchowe kobietki, tutaj duże brawa, nieprzerysowane, nieszablonowe postaci, które jednocześnie robią rzeczy z sensem, a nie tylko gadają. Oraz… niespodzianka. Cudowna niespodzianka na chwileczkę, ale taką ważną i piękną.

Olbrzymim problemem jest dla mnie druga strona konfliktu – Najwyższy (Nie)Porządek, przeradzający się powoli w nowe Imperium. Wspominałam już o Kylo, ale jeśli mowa o nim, należy wspomnieć również o drugiej osobie, która dotychczas znajdowała się w pobliżu – generale Huxie. Jeśli pamiętacie, co działo się z nim w Ostatnim Jedi, nie spodziewajcie się, że sytuacja ulegnie bardzo dużej zmianie. Już sam kontrast w przedstawieniu relacji między najwyżej postawionymi osobami w tej organizacji między Epizodem VII a VIII wskazywał na coś, co bardzo wyraźne stało się w przypadku Epizodu IX – rozbieżność koncepcji. Olbrzymim problemem postlucasowskich Gwiezdnych wojen jest niemożność ustalenia jednej historii, rozbieżność między pomysłami reżyserów, scenarzystów i studia. Widzieliśmy to już chociażby w przypadku Solo, gdzie nowy reżyser wkroczył w połowie zaawansowania prac, a spoglądając na Sagę, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że każdy epizod tworzono oddzielnie, stąd chociażby różnica między filmem Abramsa a Johnsona. Jeden był odtwórczy, naśladował, drugi eksperymentował, do kosza wrzucając to, co zrobił poprzednik. Nie inaczej jest w przypadku tego epizodu i nie mogę zrozumieć, skąd to się bierze. Pojawienie się jeszcze jednego przeciwnika (większego, groźniejszego i jednocześnie starego znajomego) traktuję troszkę jako sposób na uratowanie tego, co sknocono (lub naprawiono, w zależności od opinii) w Ostatnim Jedi. Sięgnijmy po stare dobre metody, stare dobre postaci, to nie może się nie udać!

No więc jakby to powiedzieć… może. Skywalker: Odrodzenie to wspaniały spektakl możliwości technicznych, scenografów, grafików… a jednocześnie film pokazuje miałkość historii, którą miały opowiadać sequele. Był pomysł – zrobimy nową trylogię dla nowego pokolenia, a jednocześnie dla wszystkich, kto tylko przyjdzie do kina! I tak, niektórzy reprezentanci nowego pokolenia fanów będą zachwyceni kolorowym teledyskiem, ale część jednak już dostrzega pewną niespójność. Co gorsza, w mojej opinii, robiąc film dla wszystkich, zapomniano o jednym odbiorcy – starym fanie Gwiezdnych wojen, który dostał już pewną wersję wydarzeń po Powrocie Jedi.Tę skasowano, przygotowując grunt pod kanon nowy. Kanon z mnóstwem rzeczy fantastycznych, ale też zawodzący straszliwie tam, gdzie powinien właśnie okazać się nowszy i „lepsiejszy” – w pokazaniu losu Skywalkerów. Szkoda. Bo „moja trylogia”, „moja legenda” dostała swoje zakończenie najpierw w 1983, potem w 2005 roku. Moja legenda to kolejna wersja mitu, kolejna wersja Drogi Bohatera. Przez ostatnie kilka lat oglądałam oficjalny fanfik przedstawiający losy Skywalkerów. Cieszę się, jeśli komuś się on podoba, naprawdę, to nie sarkazm! Jednak to nie są moje Gwiezdne wojny.