Drużyna zebrana – oceniamy „The Mandalorian 1×07”

Suweren

Już na samym początku pokuszę się o stwierdzenie, że siódmy odcinek naszego pierwszego aktorskiego serialu Star Wars, jest chyba najlepszym z dotychczasowych i zarazem bardzo dobrym preludium wielkiego finału.

W tym odcinku wracają stare, znajome z poprzednich odsłon The Mandalorian, twarze. To tłumaczy choć część dotychczasowych „fillerowych” epizodów. Stanowi też wartość samą w sobie – formowana przez głównego bohatera drużyna, choć ponownie wciśnięta w ramy 35-minutowego odcinka, w którym na dodatek akcja gna naprzód niestrudzenie, wypada bardzo sympatycznie. Postaci wchodzą ze sobą w interakcje, możemy dowiedzieć się o nich czegoś nowego i niekiedy zaskakującego. To sprawia, że pierwsza połowa nowego epizodu przypomina do bólu poprzednie – jest tu sporo rodzajowych scenek z odległej galaktyki, miłych dla oczu fanów.

Zwrotów akcji jednak nie brakuje, gdy przychodzi pora na drugą część odcinka. Pojawia się poczucie, że gra zaczyna się toczyć „na poważnie” – to już nie luźne przygody wolnego strzelca, a walka o coś więcej. Walka z Imperium, które najwyraźniej jeszcze nie powiedziało ostatniego słowa na galaktycznej arenie. Czuć jego potęgę, strach przed nim.

W nowym odcinku The Mandalorian wrogowie stają się przyjaciółmi, a niektórzy przyjaciele odchodzą. Inni zaś przechodzą zaskakujące metamorfozy. Wszystko to pięknie podkreśla muzyka, chyba najlepiej zrealizowana, jak do tej pory, właśnie w tej odsłonie. Scenografia i kostiumy nadal utrzymują się na bardzo dobrym poziomie. Między tym wszystkim (a nawet, w centrum tego wszystkiego) wciąż jest uroczy Baby Yoda.

Krzywy

Nowy odcinek kieruje nas w stronę finału. Karty zostały wreszcie odkryte, a kości rzucone – teraz czekamy tylko na wynik. Niezmiennie bardzo mi się podoba ten klimat, jakże różny od filmów, ale nie mogę się doczekać, aż się dowiem czegoś więcej na temat Dziecka. Obawiam się jednak, że Mandalorianin będzie frustrował nas samymi niedopowiedzeniami i zostawi nas nienasyconymi.

Aktorska produkcja Disneya nie wygląda na serial, w którym liczy się wiedza na temat mechanizmów i kulis tego świata. Mamy go chłonąć takim, jakim jest – nie więcej, nie mniej. Po seansie rozumiem też, czemu przyspieszono emisję tego odcinka. Disney zrobił sobie podkładkę pod dziewiąty epizod, bo tzw. Baby Yoda używa instynktownie tej samej Mocy, co Rey w filmie.

Nadiru

No, wreszcie dzieje się ten główny wątek! Tak jak podoba mi się styl serialu, mimo ciągle narastających wątpliwości, tak brakowało mi naprawdę ważnych odcinków (owszem, fillery powprowadzały postacie, które dla tego epizodu były ważne, ale to trochę mało). Zgadzam się z Suwerenem, że to najlepszy odcinek sezonu; postacie ze sobą grają, fabuła się nieco komplikuje, choć żałuję tego, że trailery zdradziły pojawienie się moffa i Death Trooperów – jakież by to wrażenie dało, jakbym nic o nich zawczasu nie wiedział!

Dobrze jest zobaczyć na ekranie wszystkie postacie, które polubiłem w poprzednich odcinkach (sądząc po opiniach, nie tylko ja), a które wciąż żyją i chętniej zobaczyłbym więcej interakcji pomiędzy nimi. Ciekawy jest też twist z tzw. Baby Yodą; tak jak serial rzadko zaskakuje, czerpiąc z oklepanych motywów, tak tutaj dostaliśmy coś kompletnie nieoczekiwanego, nie po postaci kreowanej na najsłodszą istotę odległej galaktyki. Niby dostaliśmy już tego przedsmak w scenie z drugiego odcinka, ale sytuacja była nieco inna. Nie sądzę jednak, czy dostaniemy jakieś głębsze odpowiedzi na temat natury dzieciaka w finałowym odcinku pierwszego sezonu – spodziewam się raczej paru intensywnych scen akcji i sugestii, że na wszystko inne przyjdzie nam poczekać w kolejnym sezonie.