Od czasu premiery Skywalker. Odrodzenie często spotykam się ze zdaniem, że Ostatni Jedi jest tym epizodem, który „wszystko popsuł”. Nie ukrywam, że nie rozumiem tego stwierdzenia.
Choć Rian Johnson nie unikał wrzucania do swojego epizodu scen sentymentalnych, to skupił się na bohaterach, a nie tylko na bezmyślnym strzelaniu, szukaniu „czegoś po coś” niczym w grze komputerowej czy też akcji pędzącej z prędkością światła. W moim odczuciu TLJ jest jednym z najlepszych epizodów w całej sadze, nie kłóci się z tym, co widzieliśmy w poprzedzających go epizodach, uzupełnia i wyjaśnia wiele kwestii. A dlaczego tak uważam? Już wyjaśniam.
O co chodziło w prequelach? Luke Wam wyjaśni.
Jeśli uważasz, że prequele to tylko Jar Jar Binks i „Nie lubię piasku”, wsłuchaj się w to, co Luke mówi o Jedi z okresu upadku Republiki, czyli z okresu przedstawionego w prequelach. Weź pod uwagę choćby to, że jeśli dobro (Jedi) zbytnio skupi się na władzy i będzie tej władzy mieć zbyt dużo, przerodzi się w zło. Pycha i samouwielbienie tego dobra przysłoni mu zauważenie niebezpieczeństwa, które ma pod nosem. Jedi z prequeli zapomnieli o swoim własnym kodeksie, przez co ostatecznie niewiele się różnili od zła, które mieli niszczyć. W ten sposób łatwo dostrzec, dlaczego Jedi w prequelach byli tacy „głupi”, że nie zauważyli, jak Palpatine ich wykorzystuje i dlaczego tak łatwo ich wyeliminował.
Kluczem jest równowaga.
Zauważyliście, że cała Saga podzielona jest dość mocno na Czarne i Białe? Nie mam tu na myśli tylko samych bohaterów. Chodzi mi bardziej o to, że Oryginalna Trylogia pokazywała słabości zła, Ciemnej Strony Mocy, natomiast Trylogia Prequeli pokazywała słabości przedstawicieli Jasnej Strony Mocy. Te dwie sagi pokazywały skrajności, własne przeciwieństwa. Trylogia Sequeli natomiast między wierszami mówi o tym, że równowaga jest najlepszym rozwiązaniem i w pewien sposób uzmysławia, że poprzednie trylogie, ukazując skrajności, wyjaśniały, że to jest zła droga – nawet dobro w skrajnej postaci przeradza się w zło. Należy jednak pamiętać, że dobro musi odrobinę być silniejsze od zła, inaczej albo mamy stagnację, albo zniszczenie. Tak czy inaczej sytuacja raczej nie wygląda dobrze.
Pozwól przeszłości umrzeć, ale nie pal bezmyślnie mostów za sobą.
Wiele osób kurczowo trzyma się przeszłości (pozdrawiam pewną część fandomu), jakby była ona tak wspaniała, że wszystko, co po niej powstało, jest złe. Bo wiecie… „kiedyś to było”. Tylko że takie podejście nas nie rozwija, takim podejściem zamykamy sobie szansę na rozwój. Aby ruszyć do przodu, należy wyciągnąć z przeszłości nauki, wnioski i się od niej odciąć. Należy iść dalej – „Let the past die”. Weźmy chociaż takiego Luke`a… Gdyby Luke tak usilnie trzymał się przeszłości, czy zdecydowałby się zostawić za sobą wszystkiego, co do tej pory miał, to stałby się wielkim mistrzem? No… nie.
O moralności słów kilka.
Jak sama nazwa naszej ukochanej sagi mówi, tutaj chodzi o wojnę. A wojna (czy to się komuś podoba, czy nie) nie jest czarno-biała. Na wojnie każda ze stron ma swoje za uszami i zawsze będzie istnieć taka część „świata”, którą albo wojna totalnie nie obchodzi i udaje, że jej nie ma, albo czerpie z niej korzyści i naprawdę ją nie interesuje, kto wygra – byle cyferki na koncie się zgadzały. Moim zdaniem to bardzo ciekawy wątek, mówiący bardzo dużo o naszej moralności, pokazany w bardzo nielubianym (a może nierozumianym?) wątku z Canto Bight oraz w pewnej scenie z udziałem DJ na statku, ukradzionym razem z Finnem i Rose. Poza tym galaktyka jest wielka, więc czemu mamy sądzić, że jest tak równiutko podzielona na tych dobrych walczących z tymi złymi?
A jeśli już o wojnie mówimy to…
Pewna bohaterka tego epizodu (niespecjalnie lubiana) mówi słowa, które moim zdaniem są jednym z najmądrzejszych zdań w tej trylogii: w czasie wojny powinniśmy skupić się na chronieniu tego, co kochamy, a nie na niszczeniu wroga, bo tylko tak można tę wojnę wygrać. A dlaczego uważam, że to mądre słowa? Dlatego, że skupiając się na niszczeniu, zniszczymy wszystko – nawet to, co dla nas najcenniejsze. Znów – nawet jak będziemy po tej dobrej stronie, ale skupimy się na destrukcji, stajemy się tacy jak nasi przeciwnicy, stajemy się sprzymierzeńcami zła.
Kim jesteś?
„Potrzebuję kogoś, kto pokaże mi moje miejsce w tym wszystkim”, mówiła Rey, usilnie twierdząca, że jeśli dowie się, kim są jej rodzice, stanie się KIMŚ. Tylko czy aby na pewno? Oglądając Ostatniego Jedi odnosiłam wrażenie, że film przekazuje (krzyczy wręcz do Rey), iż to NIE nasi PRZODKOWIE i ich czyny definiują nas samych, ale NASZE DECYZJE I NASZE CZYNY, zarówno w naszych oczach, jak i w oczach osób, które spotykamy na swojej drodze. Na tej podstawie powinniśmy budować swoją tożsamość. W moim odczuciu to była najważniejsza lekcja dla Rey, którą zdaje się, oblała na całej linii. A właściwie to oblał ją J.J. Abrams w Epizodzie IX, dając jej najpierw nie byle jakie pochodzenie, a potem sprawiając, że Rey przyjęła inne wielkie nazwisko, niejako przypisując sobie wszystko, co należało do rodu Skywalker (ale tę kwestię zostawmy na inną dyskusję).
„Największym nauczycielem porażka jest.”
Epizod ten na przykładzie dwóch bohaterów pokazał, że nawet ten, kogo uważa się za bohatera, potrzebuje mentora i lekcji pokory, bo w samouwielbieniu nie zauważa, że jego decyzje są bardzo szkodliwe (relacja Poe – Holdo). Udowodnił też, że nawet bohaterowie tak wielcy, że mówi się o nich per „Legenda” popełniają bardzo poważne błędy (Luke), a całkiem niepozorne istoty mogą dokonać rzeczy wielkich (Rose). Ważnym jest, aby te czyny nie były uznawane przez nas jako porażki, ale jako lekcje. Jeśli czujemy zawód związany z przeszłością, z tym, co zrobiliśmy źle i tylko na tym się skupiamy, jest to droga donikąd, o czym na swój sposób powiedział Luke`owi duch Yody.
To energia… otacza nas i przenika…
Pamiętacie tę wspaniałą scenę, w której Yoda opowiada Lukowi na Dagobah o Mocy? Jak dla mnie jest ona kwintesencją całych Gwiezdnych wojen. Wątek ten, przewijający się w każdym z epizodów I-VI a szczególnie w epizodzie przez większość uważanym za najlepszy, czyli w Imperium kontratakuje, pojawia się w serialu The Clone Wars czy w Rebaliantach. Ostatni Jedi na wzór tego najlepszego mówi o tym, że Moc może być w każdym, a nie jest czymś dostępnym dla osób z wielkich rodów i wybrańców (co chyba niestety sugeruje nam Epizod IX). Najbardziej rzucającym się przykładem tego, że Moc jest w każdym z nas, widzimy w „chłopcu z miotłą”. Czy jest coś bardziej wiążącego w całość tę opowieść? Czy jest coś bardziej „starwarsowego”?
Power! Unlimited POWER!
Snoke od samego początku sprawiał wrażenie, że jest niesamowicie potężny. No właśnie, sprawiał… Na jego przykładzie widać, iż mieszanka samouwielbienia, które przesłania jasność myślenia oraz czujność z nieumiejętnym manipulowaniem ofiarą to najprostsza droga, by „zniżyć się do poziomu podłogi”. Tak na marginesie, uwielbiam scenę śmierci Snoke’a. Było to naprawdę genialne przedstawienie tego, jak upadają dyktatorzy.
Papierowym i jednowymiarowym postaciom mówimy stanowcze NIE.
W moim odczuciu dzięki Ostatniemu Jedi zyskały trzy postacie. Kylo Ren – jego wątek uwypuklił jeszcze bardziej to, jak Kylo bardzo chce być „jak dziadek”, ale mu to nie wychodzi (wejście Kylo do bazy rebeliantów vs wejście Vadera z Legionem 501 do Świątyni Jedi). Widać też, dlaczego Snoke’owi tak łatwo udało się przekabacić Kylo na swoją stronę: Kylo był zawiedziony swoimi najbliższymi. Doskonale przedstawiono też Luke’a – dla mnie tej postaci nie zniszczono. Przestał być w końcu męskim odpowiednikiem Mary Sue, płaskim bohaterem, którego jedyną rysą w życiorysie było to, że na chwilę się zawahał i prawie zabił swojego ojca. Zresztą to też pokazało, jak ważne jest panowanie nad emocjami (w końcu jedna z zasad Zakonu Jedi!) i że Luke miewał z tym problemy. Rey natomiast stała się bardziej ludzka, nabrała pokory, co sprawiło, że łatwiej można było się z nią w tym epizodzie utożsamić. Taką Rey chciałabym widzieć w całej sadze. No ale…
Więc czemu Ostatni Jedi „wszystko popsuł” skoro ma w sobie tyle wspaniałych motywów i wątków bardzo w stylu Imperium kontratakuje czy wręcz całej sagi? Bo komuś nie pasuje wątek „pościgu”? To w takim układzie przyczepmy się do Epizodu V, ponieważ akcja ucieczki z Hoth była równie mało przemyślana. Albo pamiętacie jak bardzo Leia „przeżywa” rozwalenie jej rodzimej planety i jak długo Luke „rozpacza” po śmierci osób, które go wychowały? No tak jakoś nie bardzo, co nie?
„Zniszczono” mega vilana? Tylko czy ten mega villan był potrzebny do poprowadzenia ciekawej historii? W moim odczuciu nie, choćby dlatego, że wewnętrzny konflikt Kylo okazał się na tyle dobry, że można było to wykorzystać. Ale wtedy to nie Rey, a Kylo byłby główną postacią i ostatecznie mam wrażenie, że robiąc Epizod IX w taki a nie inny sposób, twórcy poszli po linii najmniejszego oporu (tooona fan serwisu), dodatkowo pokazując, że posłuchano hejterów i że oni mogą zrobić wszystko (uszczuplenie wątków Rose czy niezrozumiałe dla mnie urwanie jej relacji z Finnem) – wystarczy, że będą dostatecznie mocno krzyczeć w dostatecznie chamski sposób.