Festiwal fanserwisu, ale czy udany? – oceniamy „The Mandalorian 2×08”

Ostatni odcinek drugiego sezonu The Mandalorian dostarczył nam emocji godnych kinowych dzieł. Oceniamy finał i zarazem cały sezon. Uwaga na spoilery!

Suweren

Kto śledzi teksty na naszej stronie, ten wie, że osobiście słynę z zachwalania starwarsowych produkcji. Dlatego też w przypadku finałowego odcinka drugiego sezonu The Mandalorian aż brak mi słów, by wyrazić zachwyt. Wcześniej obawiałem się, że skoro twórcy już tyle razy pozytywnie zaskoczyli widzów podczas trwania tej odsłony serialu, to nie zostało im już nic na koniec. Oni jednak ponownie wyciągają z rękawa przysłowiowego asa. Finał drugiego sezonu przygód Mandalorianina zawiera w sobie bowiem nie tylko widowiskową i emocjonującą ostateczną konfrontację, ale też zrobione z wyczuciem połączenie wielu różnych wątków pochodzących do tej pory z jakże odmiennych od siebie, starwarsowych produkcji.

Ósmy odcinek drugiego sezonu The Mandalorian zaczyna się z przytupem, proponując drobny smaczek – wymianę zdań między zwykłymi żołnierzami Imperium oraz Nowej Republiki. Niby to tylko kilka rzuconych naprędce oskarżeń i drwin, ale za to jak wiele szarości nakładają na niektóre wydarzenia rozgrywające się w bardzo odległej galaktyce. Dalej przechodzimy do przygotowań przed przystąpieniem do zapowiadanej akcji ratunkowej. Jest oczywiście dość oklepany motyw „zbierania drużyny”, ale przynajmniej oferuje nam kilka barwnych interakcji między protagonistami serialu oraz zahacza o zwyczaje i kulturę Mandalorian – widzimy, że ile postaci noszących zbroje z beskaru, tyle sposobów na życie. I wreszcie przechodzimy do rozstrzygnięcia – plan naszych bohaterów jest dość prosty i w dużej mierze opiera się na nieudolności szturmowców (która wciąż kłuje po oczach, ale cóż – ten odcinek nie jest w tym przypadku pionierem), ale nie jest na tyle, hm, pospolity, by zepsuć odbiór całości. Jeśli mowa o minusach tego odcinka (naprawdę niewielkich), to w tym miejscu może pojawić się z jeden czy dwa – niekiedy mamy do czynienia z przesytem efektów specjalnych, który momentami sprawia, że czujemy się bardziej jak odbiorcy gameplay’u gry komputerowej, niż widzowie serialu. W tym miejscu warto jednak podkreślić, że nie jest to film kinowy, więc do takich mankamentów najrozsądniej się przyzwyczaić – koniec końców wspomniane efekty specjalne w lwiej części scen sztucznością nie rażą. Druga z kolei wada odnosi się już do scenariusza, a konkretniej, do naiwności głównego bohatera, który w krytycznym momencie daje się podejść jak dziecko. Na szczęście szybko się o tym zapomina w natłoku emocjonujących starć oraz pięknych ujęć Dark Trooperów, niemal żywcem wyjętych z dawnego Expanded Universe.

Na koniec warto jeszcze powiedzieć słów kilka o… końcówce. I nie chodzi mi wcale o scenę po napisach (tak, tak – oglądajcie do końca, tej klimatycznej zapowiedzi nie można przegapić!), lecz o gościnny występ samego Luke’a Skywalkera! Prawdę powiedziawszy słyszałem już wcześniej plotki o możliwości jego pojawienia się w tej produkcji, ale po ostatnich odcinkach nie dawałem im wiary. I, tak jak w przypadku innych tego typu „powrotów starych znajomych”, także i tu można mieć wątpliwości, czy sztuczne „odmładzanie” postaci na pewno się udało (oczywiście – widać, że nie jest to w stu procentach naturalny wygląd, ale moim zdaniem naprawdę daje radę). Jedno jednak należy całemu temu zabiegowi oddać. To mianowicie, że został zrobiony ze smakiem. Cała sekwencja, od przylotu „tajemniczego” X-winga, przez walkę zakapturzonego Jedi z Dark Trooperami, aż po jego spotkanie z bohaterami serialu twarzą w twarz, ma w sobie coś, jakby to ująć, magicznego. Czy to za sprawą klimatycznej muzyki w tle, czy przez niezwykłość zaistniałej sytuacji, czyli zetknięcia się ze sobą różnych starwarsowych „światów”, widz ma wrażenie, że oto dzieje się coś doniosłego, coś o wielkim znaczeniu. I wreszcie, koniec końców, wzruszające pożegnanie Mandalorianina z Grogu. Nie muszę chyba dodawać, że w mojej ocenie był to najlepszy z dotychczasowych odcinków tego serialu. O czym zaś miałby opowiadać jego kolejny (zapowiedziany już) sezon? Zakładam, że o już od dłuższego czasu sygnalizowanych sprawach związanych z… dziedzictwem Mandalorian.

Krzywy

Pierwszy raz od lat zakiełkowała mi w głowie myśl, że to całe skasowanie Expanded Universe… może wyjść nam na dobre. The Mandalorian staje się z odcinka na odcinek coraz bardziej w centrum zbioru przeplatających się opowieści, ale tym razem nie w formie książek, komiksów i gier wideo, tylko filmów i seriali aktorskich; czymś, o czym w zasadzie nie śmiałem nigdy nawet marzyć.

Powrót Luke’a był przy tym dość niespodziewany i wywołał tyle emocji, że byłem w stanie przymknąć oko na kiepskie CGI, tak samo jak przemykałem oko na umowną grafikę w Jedi Knight 2 – Jedi Outcast, gdzie miałem podobne uczucia po pojawieniu się pierwszy raz (jeszcze) młodego Skywalkera w dość podobnych okolicznościach. Swoją drogą ciekaw jestem, czy jest miejsce na kolejny spin-off, w którym będziemy śledzili szkolenie Baby Yody i zobaczymy np. młodego Bena Solo? Widzę tu ogromny potencjał, nie mniejszy jak z Bobą, Carą i Ahsoką.

Oczywiście ta cała Myszka Miki ma swoje za uszami w związku z podzieleniem fandomu epizodami, ale naprawdę chcę wierzyć, że na swoich błędach Disney się nauczy, bo… nigdy nie jest na to za późno. Gwiezdne wojny to w końcu przede wszystkim ostateczne „redemption story”, prawda?

Nadiru

Przyznam, że mam dość mieszane odczucia co do tego odcinka – choć może precyzyjniej byłoby rzec, że nie tyle do samego odcinka, co do reakcji na niego. Czasem mam wrażenie, że jedyne, czego fani Star Wars naprawdę oczekują, to kilkunastu-kilkudziesięciu minut mniej lub bardziej bezsensownego „naparzania się” znanych i lubianych postaci, skupionego na akcji fanserwisu z udziałem bohaterów Klasycznej Trylogii. Dało się to odczuć już przy scenie z Vaderem w Łotrze 1, ale tutaj urosło to wręcz do rangi jakiegoś wspólnego fandomowego orgazmu. Część reakcji tego typu wiąże się ściśle z rozczarowaniem sequelami, a dokładniej rolą Luke’a w tychże, ale to dalej sprowadza się do jednego: że fani nie oczekują tak naprawdę filmów czy seriali zmuszających ich do wytężenia choć jednej szarej komórki (nie mówiąc o czymkolwiek więcej), interesuje ich tylko Luke „wychodzący z laserowym mieczem” na spotkanie hord wrogów. I ludzie dziwią się później, że Lucasfilm – choć w tym wypadku to może bardziej kalkulujący na chłodno Disney – nie chce ryzykować ze swoją marką.

Jeśli chodzi o mnie, z pewnością poczułem dreszczyk emocji na widok Luke’a, ale wielkiego zaskoczenia nie odczułem. Co tu dużo mówić, odkąd Ahsoka wspomniała o tym, że inny Jedi zajmie się Grogu, spodziewałem się przybycia Skywalkera w finale serialu. Nie oszukujmy się, kto inny mógłby to być? Widać po reakcjach, że każdy inny wybór spotkałby się ze zmasowaną krytyką i rozczarowaniem godnym Ostatniego Jedi. Stąd przez cały czas, jak Luke masakrował Dark Trooperów zastanawiałem się, czy zobaczę recast, czy też odmłodzoną przez CGI twarz – tu też w sumie mogłem się spodziewać tylko jednego rozwiązania, biorąc pod uwagę precedensy przeszłości. Szkoda jednak, że wyszło to tak potwornie sztucznie i nienaturalnie, że nie do końca mogłem się skupić na tym, co się dzieje w scenie.

Pozostaje oczywiście reszta odcinka, bo nie samą końcówką się żyje. Mnie też, jak Suwerenowi, spodobał się wstęp i cała wymiana zdań na temat Gwiazdy Śmierci. Ludzie tacy, jak grany przez znanego z Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. Thomasa Sullivana anonimowy pilot promu nieco uwiarygadniają imperialną postawę wobec zniszczenia Alderaana. Później jest nieco gorzej, bo to już czwarty raz (na osiem!), gdy fabuła drugiego sezonu jedzie na tym samym schemacie – wbijamy do imperialnej bazy lub na imperialny okręt i siejemy zniszczenie. Aż ciężko uwierzyć, że jako widzowie dajemy sobie to wcisnąć po raz czwarty… gdyby to był jakikolwiek inny serial, już dawno zażądalibyśmy zwolnienia wszystkich scenarzystów. Jedyna różnica polega na tym, że w tym odcinku poza szturmowcami masowo giną (?) droidy, i że dzieje się to z rąk Jedi, a nie Mando i jego przyjaciół. Mieliśmy już nawet pojedynek z udziałem miecza świetlnego i beskarowej pałki. Na plus na pewno zapisują się kontrowersje wokół Darksabera i pożegnanie Dina Djarina z Grogu, miłymi akcentami są również cliffhanger i scena po napisach. Ciekawe rzeczy będą się dziać w trzecim sezonie, zwłaszcza w związku z odejściem Grogu – pytanie tylko, czy bez niego taka formuła serialu, do której się przyzwyczailiśmy, da się na dłuższą metę obronić. Mimo niesamowitej mocy (Mocy?), jaką zdają się mieć nad nami Jon Favreau i Dave Filoni, może przyjść moment, gdy się ockniemy i przestaniemy ignorować schematyczność i zatrzęsienie wad The Mandalorian.

Vidar

Po sieci krąży obrazek, na którym F&F porównani są do dzieciaków bawiących figurkami ze Star Wars. Bardzo, bardzo trafne. Ten odcinek to przede wszystkim dobrze zrobiony fanservice, który wywołał wspaniałe emocje, można było się poczuć znowu jak to dziecko zachwycone odległą galaktyką. Sceny walki, bohaterowie, wielkie wejście Luke’a i R2 (tak dobre jak Vader w R1!), Gideon, który okazuje się godnym przeciwnikiem, ciekawie zapowiadający się wątek Darksabera i Bo-Katan… genialny finał? Niby tak, no ale nie całkiem.

Po pierwsze w pewnym momencie zamiast porządnego zamknięcia sezonu uwaga nagle skupia się na Luke’u i cała reszta zamiast zamykać się jest ucięta ot tak, twardo. Pojawia się Deus Ex Machina i nagle wszystko przestaje być ważne. Poza tym – przy całej sympatii do podejścia prezentowanego nam w tym sezonie – widać, że sukces Łotra i hejt na Ostatniego Jedi sprawiły, że znaczna część tego uniwersum skupiać się będzie na remiksie znanych motywów, nostalgii i najbardziej podstawowych emocjach fanów. Szkoda, bo to uniwersum potrzebuje balansu. Nowe postaci, nowe pomysły, nowe elementy świata, które będą przeciwwagą. Oby The High Republic i film Waititiego nam tego dostarczyły, samo skupienie na rzeczach, jakie znamy i kochamy w końcu nas zanudzi.

Khaelder Dherven

Przyznam szczerze, że odcinek zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. W zasadzie od samego początku otrzymujemy wartką akcję z udziałem m.in. Boby Fetta, Din Djarina i Fennec Shand, skoncentrowaną na przejęciu wahadłowca typu Lambda, zwróceniu się o pomoc do Bo-Katan i zaoferowaniu jej w zamian za wsparcie możliwość odzyskania Darksabera, a skończywszy na rozpaczliwej próbie odbicia Grogu z rąk moffa Gideona i ucieczce z oblężonego krążownika. Wielokrotnie można było też odczuć nacisk twórców na ukazanie pewnych motywów i postaci, które już wcześniej były obecne w uniwersum. Mamy więc Dark Trooperów i akcję przypominającą scenariusz gry Dark Forces, motyw porwania wahadłowca znany fanom doskonale z Powrotu Jedi, czy dość widowiskową walkę Djarina z Gideonem.

Mniej więcej do momentu pojawienia się dobrze znanego nam bohatera z Oryginalnej Trylogii wszystko mniej więcej realizowane było spójnie, lecz później przez kilka minut to wydarzenie w sumie przyćmiewa wszystko i prowadzi w konsekwencji do pozostawienia w zawieszeniu kilku istotnych wątków. Przede wszystkim nie wiadomo, co wydarzyło się z moffem Gideonem i dr Pershingiem, ani też, jak rozwiązano kwestię Darksabera i tego, kto ostatecznie znajduje się w jego posiadaniu. Miejmy nadzieję, że otrzymamy odpowiedzi na te pytania w kolejnym sezonie. Dość nieoczekiwanym zabiegiem było także wprowadzenie sceny po napisach, która w bardzo ciekawy sposób domykała nam wątek sytuacji na Tatooine po śmierci Jabby Hutta, jednocześnie oferując zapowiedź nowego projektu – serialu poświęconego znanemu nam łowcy nagród, o którym mówił się już od dłuższego czasu. Chciałoby się rzec, w związku z niedawną śmiercią Jeremy’ego Bullocha (odtwórcy roli Boby Fetta w Oryginalnej Trylogii): Nie żyje król, niech żyje król! Pozostaje nam poczekać do grudnia przyszłego roku zarówno na nowy serial, jak i trzeci sezon Mandalorianina.

Cathia

Ostatni odcinek tego sezonu to czysty fanserwis, ale jak podany! Moi przedpiścy wymienili już chyba wszystkie plusy i minusy odcinka, ja jednak pragnę dodać, że chyba wiem, dlaczego pojawienie się Luke’a w finale tak porwało fanów. Jego pojawienie się na krążowniku po to, by wspomóc innego Jedi i skaptować go w słusznej sprawie odrodzenia Jedi tak bardzo przypomina mi starokanoniczną serię Kevina J. Andersona W poszukiwaniu Jedi i kontynuacje jako takie. Fani zawsze chcieli Luke’a w akcji, Luke’a-Jedi, Luke’a poszukującego innych wrażliwych na Moc, a w sequelach dostali wyrób skywalkeropodobny. Mandalorianin dostarczył nam właśnie tego, czego naprawdę chcieliśmy od sequeli.

PS: Tak, popłakałam się na scenie rozstania Baby Yody z Dinem – ja, znany hejter maskotki od wyciągania kasy. Wywoływała więcej uczuć niż niejedna scena w nowej trylogii. Jesteśmy prości, chcemy wzruszeń bazujących na relacjach budowanych nieco dłużej i na naszych oczach, nie wyłożonych nam wprost.

Taraissu

Skoro to ostatni odcinek sezonu to pozwolę sobie na prywatne, skromne podsumowanie serialu. The Mandalorian od początku nie robił na mnie piorunującego wrażenia. Wiem, że jestem w mniejszości, zwłaszcza wśród fanów-weteranów, ale po prostu od początku nie było „efektu WOW”. O ile pod względem wizualnym, bogactwa świata przedstawionego i oraz ilości nawiązań to prawdziwa uczta dla fana, o tyle fabuła i tempo to już nie moja bajka. Oczywiście w pełni zdaję sobie sprawę, iż sposób narracji jest ukierunkowany na to, aby widz mógł spokojnie rozglądać się i chłonąć uniwersum ze wszystkimi detalami i po prostu rozkoszować się duchem Star Wars. Niestety na mój gust wszystko jest rozwleczone i pozbawione tempa. Większość odcinków okrutnie mi się dłużyła, Baby Yoda (Grogu) nie wzruszał, a główny bohater bez twarzy był nieczytelny i przez to nieciekawy. Efekt potęgował fakt, iż w postać tytułowego Mando wcielały się trzy różne osoby zależnie od typu kręconych scen. Niestety nie umiem wczuć się w postać, której twarzy nie widzę, na szczęście koniec serialu pod tym względem nieco nadrabia.

I tutaj podkreślę, że postacie w serialu to zdecydowanie jego mocna strona i to zarówno dedykowane tej produkcji jak Cara Dune (abstrahując od tego czy się lubi Ginę Carano czy nie) czy Fennec Shand, jak i te gościnnie występujące jak Ahsoka (Rosario Dawson odwaliła kawał rewelacyjnej roboty), Boba Fett czy Bo-Katan. Dla mnie jednym z najfajniejszych momentów w Expanded Universe to były spotkania postaci z różnych źródeł. I to też cenię w The Mandalorian. Niemal każdy odcinek to takie trochę spotkanie ze starymi znajomymi i finał sezonu jest idealnym podsumowaniem tego. W ogóle serial cenię za masę nawiązań do Wojen klonów oraz innych źródeł i myślę, że cały fanservice w Mandalorianinie jest poprowadzony bardzo zgrabnie i zjadliwie nawet dla nie-fanów.

Ostatni odcinek sezonu to dobre podsumowanie całej produkcji. Jak dla mnie miał nieco lepsze tempo niż inne odcinki, przy okazji dawał szansę nacieszyć się przebywaniem ze znajomymi bohaterami, ale z drugiej strony okazał się do bólu schematyczny i przewidywalny. Od początku zastanawiałam się, kiedy w końcu ten Luke się pojawi i niestety gdy w końcu przybył, wyskakując niczym diabeł z pudełka poczułam lekkie rozczarowanie. Jasne, uśmiechnęłam się w duchu na jego widok, ale pod względem emocjonalnym odcinek (jak i cały serial) dla mnie pozostaje bez szału. Niestety Grogu nie chwyta mnie za serce, a Din Djarina nie miałam szansy wystarczająco dobrze poznać, by móc wczuć się w jego emocje. The Mandalorian to zdecydowanie serial od fanów dla fanów i pod tym względem jest bardzo udaną produkcją. Osobiście nie żałuję, że poświeciłam na niego czas, ale mam cichą nadzieję, że sezon trzeci okaże się bardziej atrakcyjny pod względem fabularnym. Pozostaje mi zatem cierpliwie poczekać i mieć, że inne nadchodzące produkcje spod znaku Star Wars bardziej trafią w mój gust.