Kontynuacja trylogii sequeli zaskakuje, momentami szokuje i jest z pewnością filmem, jakiego mało kto z nas się spodziewał. Oto trzecia i zarazem ostatnia część naszych redakcyjnych opinii o Epizodzie VIII. Uwaga: są to opinie stuprocentowo SPOILEROWE. Pod żadnym pozorem nie czytajcie tego tekstu, jeśli jeszcze nie oglądaliście Ostatniego Jedi.
Marik Vao
Przez ostatnie miesiące kino stało się moim drugim domem. Oglądam co najmniej dwa filmy tygodniowo i chyba to jest powodem, dla którego samo obejrzenie filmu w kinie nie wystarczy, żebym natychmiastowo wpadł w zachwyt. Zarówno w recenzjach, jak i w wypowiedziach naszych redaktorów widzę bardzo dużo optymizmu, ale mam świadomość, że niedługo ten entuzjazm zacznie opadać. Nie dlatego, że Ostatni Jedi jest filmem złym, ale dlatego, że masę dobrych pomysłów zmarnowano miernym wykonaniem.
Jeśli popatrzymy na strukturę filmu, to pierwsze dwa akty przypominają Imperium kontratakuje, choć na szczęście tylko ogólnikowo. Niestety, momentem kulminacyjnym filmu było zakończenie drugiego aktu, a trzeci był prawie zbędny. Gdyby obyło się bez „bitwy” naziemnej i pokazówki Luke’a, Ruch Oporu mógłby uciec gdzieś w siną dal i zakończenie byłyby dużo bardziej otwarte. Film ma wiele głupot fabularnych, które moi przedmówcy wytknęli w wielkiej ilości, ale też ma wiele dobrych pomysłów. Zrezygnowany Luke, który nie chce, by Zakon Jedi przetrwał i odcina się od Mocy mocno kojarzy się z drugą częścią Knights of the Old Republic II, a jego ratunek za pomocą iluzji Mocy przypomina o mistrzu Jedi z Dziedzictwa Mocy. Czy mogłoby być lepiej?
Ano, mogłoby. Te wyśmienite pomysły zostały kompletnie położone przez wykonanie. Tutaj przykładem może być scena z Yodą, która tłumaczy widzowi jak idiocie, co się dzieje z Lukiem. Cały moment miałby o wiele głębszy wydźwięk, gdybyśmy po prostu obejrzeli Luke’a podpalającego drzewo. Podobne zgrzyty przewijają się przez cały film: śmierć siostry Rose dobitnie pokazuje, że producenci Star Wars cały czas chcą zbudować pozycję marki w Chinach, nawet kosztem nagłego przeskoku w stylu (nawet kadry w tej scenie wyglądają jak z anime).
Nie zgodzę się z tymi, którzy piszą, że film był naprawdę zaskakujący. Produkcja Johnsona na pewno chciała być szokująca i pokazuje to już od samego początku, gdzie fani dostają od Luke’a siarczysty policzek, gdy ten po prostu odrzuca miecz za siebie. Jeśli nie damy się zwieść takim szczegółom, okazuje się, że fabuła jest bardzo przewidywalna. Niestety, żaden moment mnie nie zszokował bardziej niż Przebudzenie Mocy. Cieszy jednak fakt, że mocno rozwinięto tematykę uniwersalną filmu o trzymaniu się przeszłości. Trailery to zapowiadały i rzeczywiście film pozwala się rozwinąć większości postaci. Niestety, Epizod IX będzie miał trudne zadanie, jeśli w ogóle spróbuje zrobić z sequeli trylogię lepszą od prequeli.
Yako
Moi przedmówcy już to powiedzieli, a więc i ja to powiem aby wzmocnić przekaz. The Last Jedi jest filmem straszliwie nierównym. To znaczy, że co chwilę na zmianę zaliczamy facepalma (pseudowątek romansowy między Rose i Finnem, albo lot Lei niczym Superman – to tylko wierzchołek góry lodowej). Niemniej zaraz po facepalmach następują momenty „wow”, które wciskają fana w fotel. Kiedy na ekranie pojawił się Yoda – płakałem z radości.
Co mi się w nim zdecydowanie nie podobało? Śmierć Ackbara. Wyssany jak jakiś random z mostka okrętu. Potem wspomniana Leia. Kiedy to zobaczyłem, chciałem wyjść z kina. Film wprowadza też postacie, które są niepotrzebne. Wiceadmirał Holdo pojawia się i jest bez sensu. Podobnie Rose Tico, tak promowana przed premierą. Chyba już należy się przyzwyczaić do tego, że jak jakaś postać jest mocno promowana przed premierą, to z tego nic potem nie wychodzi. Tak jak z Phasmą przed Przebudzeniem Mocy. A, właśnie! Phasma. Toż w Ostatnim Jedi był jakiś żart! Z kolei DJ, czyli postać grana przez Benicio del Toro była absolutnie zbędna.
Ale wyszedłem z kina wstrząśnięty odważnymi decyzjami Riana Johnsona. Luke odcięty od Mocy? Snoke zabity już w drugim epizodzie trylogii, a nie w trzecim? Kylo Ren wcale nie taki leszczyk jak się wszystkim wydawało? Rey, która jest nikim?
Jeśli wszystkie plusy i minusy wrzucimy na wagę to szalki pozostaną wyrównane. To w zasadzie szkoda, bo z tymi pomysłami mogliśmy mieć film wybitny. A tak mamy tylko dobry. Ale pożywka dla fanów ogromna!
Lisa
Od seansu minęły już całe trzy dni, a ja nadal nie wiem, co mam o tym filmie myśleć. Nie czekałam na niego jakoś specjalnie, nie miałam właściwie żadnych wymagań, więc nie powinnam być zawiedziona, a jednak jestem. Aż trudno mi to przyznać, ale nawet Przebudzenie Mocy bardziej mi podeszło.
Chociaż mam co do Ostatniego Jedi mieszane odczucia, jedno mu trzeba przyznać – w odróżnieniu od Epizodu VII nie jest kalką. Wiele osób obawiało się Imperium kontratakuje na sterydach, ale całe szczęście tak się nie stało. Szczerze mówiąc dla mnie atuty tego filmu na oryginalności się kończą, a myślałam nad nimi trzy dni. Humor jest spoko, ale ktoś przesadził z ilością głupio-śmieszków. Spora część z nich była niepotrzebna, a w dodatku nie bawiła. Po drugie, żadna z postaci nie wzbudziła mojej sympatii ani nawet zainteresowania. Tylko Kylo Ren miał swoje momenty, potem jak zwykle zaczął irytować. O Rey nie wspomnę, najchętniej w ogóle zapomniałabym o jej istnieniu. Kolejną wadą jest sama fabuła, która mnie niebywale znudziła. Niby w filmie działo się dużo, ale jednocześnie wydawało się to strasznie rozwleczone, rozdrobnione. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się wymęczyłam w kinie.
Zabrakło mi jakiegoś wyrazistego motywu muzycznego, zabrakło mi w ogóle wyróżniających się utworów. Muzyka wydawała się nijaka i mało oryginalna, jakby ktoś zrobił kopiuj-wklej z poprzednich epizodów. No i na koniec – na litość Mocy, ten duch Yody wyglądał tak strasznie, że aż miałam deja vu z Wojen klonów. Mimo to, przejdę się na Ostatniego Jedi jeszcze raz, po świętach, mam nadzieję, że drugie podejście będzie lepsze.
Kaelder Dherven
Od Ostatniego Jedi, mimo obejrzenia materiałów promocyjnych i napisania wielu newsów, nie oczekiwałem zbyt wiele i z pewnością nie miałem w zamiarze porównywać tego filmu do Imperium kontratakuje. Jedyne, na co liczyłem, to dobrze zagrana postać Luke’a Skywalkera, rozwinięcie wątków z poprzedniego epizodu oraz wprowadzenie nowości przy jednoczesnym zachowaniu ducha całego uniwersum. Od usadowienia się na fotelu w sali kinowej i pojawienia się napisów początkowych, czekałem tylko w skupieniu, co wydarzy się później.
W tym momencie muszę przyznać rację większości przedmówców na temat nierównego tempa samego filmu, co bardzo często działa na niekorzyść produkcji wyreżyserowanej przez Riana Johnsona. Przykładem niech będzie walka pomiędzy Najwyższym Porządkiem, a Ruchem Oporu. Z jednej strony otrzymaliśmy konflikt w przestrzeni kosmicznej poprzedzony drwinami i pokazem świetnych umiejętności pilotażu Poe Damerona. Z drugiej, mamy dziwacznie rozegraną potyczkę na planecie Crait, w której nie dość, że dowodzący obroną popełnili błąd, nie doceniając determinacji przeciwników, to jeszcze postanowiono wyruszyć rozklekotanymi śmigaczami na dobrze uzbrojone maszyny kroczące. Wadą może być także zbyt usilne wplecenie niektórych elementów mogących zagrać na poczuciu nostalgii za Starą Trylogią (m.in. Yoda pouczający Luke’a na Ahch-To czy słynny hologram wyświetlony przez R2-D2), czy rozwiązanie co po niektórych wątków (np. śmierć Luke’a, cudowne ocalenie Leii, potraktowanie Phasmy, czy zbyt szybkie i nieoczekiwanie usunięcie Snoke’a).
Na plus z pewnością zaliczyłbym znakomite lokacje, nowe stworzenia, wśród których należy wymienić porgi, fathiery z Canto Bight czy kryształowe lisy zwane vulptices, a także kreację Oscara Isaaca i Marka Hamilla. W przypadku ostatniego z wymienionych aktorów, śmiało typowałbym Hamilla na kandydata do Oskara w kategorii najlepszy aktor drugoplanowy. Bardzo interesująco wypadła także Laura Dern mająca najbardziej epicką scenę w filmie, czy Benicio Del Toro, który choć nie miał zbyt dużej roli, to okazał się interesującym uzupełnieniem głównego wątku fabularnego.
Reżyser stworzył bardzo interesującą produkcję korzystającą z rozwiązań wprowadzonych w Legendach czy w filmowym uniwersum Gwiezdnych wojen. Mamy tutaj kadry wprost wyjęte z Knights of the Old Republic, czy chociażby poszczególnych serii komiksowych. Nie zapomniano także o zastosowaniu dosyć popularnych motywów: poszukiwanie swoich korzeni (Rey szukająca informacji o swoich rodzicach), odnalezienia własnej ścieżki (rozdarcie wewnętrzne Kylo Rena) czy czerpania nauki z własnych oraz cudzych porażek (Luke Skywalker nie potrafiący pogodzić się z porażką jako mistrz Jedi i nauczyciel Bena Solo). Nie da się jednak ukryć, że nowe epizody zmierzają w dosyć nietypowym kierunku. Uśmiercono postacie kultowe i znane zwłaszcza pokoleniu naszych rodziców, po to, aby wprowadzić bohaterów, z którymi możemy utożsamiać się my sami. Zastanawia mnie jedynie, w jaki sposób twórcy zechcą rozwiązać wątek Lei, biorąc pod uwagę śmierć Carrie Fisher. Przekonamy się o tym za dwa lata.