Recenzja ta została pierwotnie opublikowana w 2010 roku – przypominamy ją w ramach projektu Kompendium Legend.
Kiedy George Lucas rozpoczynał prace nad scenariuszem Zemsty Sithów, wiedział, że jeśli już w pierwszym akcie swojej historii wyeliminuje przywódcę Konfederacji Niezależnych Systemów, hrabiego Dooku, reszta filmu – przynajmniej do przewrotu Palpatine’a – będzie pozbawiona postaci jednoznacznie negatywnej. W ten sposób stworzyło się miejsce dla generała Grievousa, naczelnego dowódcy Separatystycznej Armii Droidów.
Bohater ten, cyborg wyposażony w supernowoczesne i zarazem zabójcze technologie, miał być, według pierwszych założeń twórcy gwiezdnej sagi, tajemniczym, niepowstrzymanym wrogiem Jedi oraz genialnym strategiem, który bezlitośnie dąży do osiągnięcia zamierzonych celów. W taki też sposób przedstawiono go światu w kwietniu 2004 roku, w dwudziestym pierwszym odcinku serialu Clone Wars Genndy’ego Tartakovsky’ego, a potem w kolejnych źródłach, np. książce Labirynt zła. Niestety później, po premierze Zemsty Sithów, było już gorzej. W serialu animowanym The Clone Wars z Grievousa zrobiono ostatnią ofermę, która potrafi jedynie haniebnie uciekać i przegrywać każdą bitwę. Dlatego bardzo się ucieszyłem, gdy do Polski, w formie czwartego wydania specjalnego magazynu Star Wars Komiks, zawitał komiks o prostej nazwie Generał Grievous – historia wydana w „złotych czasach”, sprzed przeistoczenia się dowódcy Armii Droidów w godną pożałowania postać.
Nudy i płaskie postacie – z wyjątkiem Grievousa
Poza tytułowym bohaterem, w komiksie ważną rolę odrywają trzej padawani Jedi, którzy w wyniku niemiłych osobistych doświadczeń z Grievousem i faktu, że zabił on dziesiątki ich kompanów-Jedi, postanawiają go raz na zawsze wyeliminować. Jest to główny wątek tej opowieści graficznej. Niestety, po pierwsze nie przedstawia się on ani szczególnie oryginalnie, ani pasjonująco – wręcz przeciwnie, szybko nudzi – po drugie zaś odbiera miejsce należne samemu generałowi. Fabule nie pomaga również, że wspomniana trójka padawanów to postacie płaskie jak deska. Owszem, wyglądają raczej nietypowo, lecz poza tym nie wyróżniają się niczym godnym zapamiętania – wliczając w to ich imiona, które wylatują z głowy czytelnika chwilę po domknięciu okładki. Najciekawszymi elementami historii są, niestety bardzo krótkie, wątki ataku na okręt Republiki i inwazji na ojczystą planetę Ungnaughtów, pokazujące kim jest naprawdę Grievous i przede wszystkim dlaczego to właśnie on dowodzi Armią Droidów.
Grievous z tego komiksu oraz reszty Expanded Universe i Grievous z serialu (i po części też Epizodu III) mają w zasadzie tylko jedną wspólną cechę: obaj lubią dużo mówić do swoich przeciwników. I, cóż, generalnie dużo mówić. Różnica polega jednak na tym, że bohater recenzowanego przeze mnie tytułu nie rzuca słów na wiatr – on je realizuje z morderczą i zaskakująco logiczną skutecznością. W czasie, gdy generał-karykatura z TCW ciągle komuś wygraża, bezsensownie macha mieczami i w szale niszczy wszystko dookoła siebie, ten „nasz”, prawdziwy Grievous kalkuluje, starannie zadaje ciosy i wykazuje się zadziwiającą dbałością o czynienie jak najmniejszych szkód. Bądź co bądź lepsza zdobycz nienaruszona, niż zniszczona, prawda? Komiksowy Grievous to chodzące ucieleśnienie nauk Niccolo Machiavellego (naturalnie zakładając, że jego Książę nie jest satyrą polityczną, a poradnikiem dla władców pisanym całkowicie na serio), które nie waha się wymordować setek tysięcy istot tyko po to, by udowodnić komuś, że należy się z nim liczyć. Jeśli chodzi o przedstawienie tej postaci, Generał Grievous wypada wyśmienicie. Więcej, za samo to – a już wyjątkowo jeśli traktowane jako formę „odtrutki” na idiotyzmy z The Clone Wars – opłaca się kupić ten komiks.
Trzy pozycje, które trafiły poprzednio do wydań specjalnych magazynu Star Wars Komiks, zawsze cierpiały na jakiś mniejszy lub większy problem z bitwami. Albo nie miały one sensu albo zostały pokazane w bezsensowny sposób. Tym razem jest zupełnie inaczej, gdyż każda potyczka, każdy pojedynek na miecze świetlne i każde starcie, mówiąc kolokwialnie, trzymają się kupy. Generał Grievous cieszy także bogactwem rzadko wykorzystanych gwiezdnowojennych elementów, które dawno temu „zagubiły się” w odmętach Expanded Universe. Takich jak choćby rasa Cowayów ze stareńkiej powieści Spotkanie na Mimban, czy postać mistrza Jedi Quarmalla (członka rasy Abyssinów z Mrocznego Imperium), którego autorzy komiksu wyciągnęli z liczącego sobie niecałe dwie dekady podręcznika RPG. To plus bardzo umiejętne wplecenie w opowieść Geonosian i Neimoidian, dotychczas dziwnie ignorowanych ras założycielskich Konfederacji, stanowią bardzo miłe gesty w stosunku do uważnych i wiecznie czujnych fanów Star Wars.
Nieklimatyczne rysunki z niezłą kolorystyką
Niestety, ten starannie wytworzony przez scenarzystów gwiezdnowojenny klimat bardzo skutecznie rujnują rysunki. Same w sobie nie są bynajmniej złe – artysta stojący za szatą graficzną Generała Grievousa, Rick Leonardi, posiada specyficzną kreskę, która może się miejscami podobać. Sceny walki wywołują przypływ pozytywnych wrażeń, kadrowanie i wybór „ujęć” też są niczego sobie, spora różnorodność lokacji, strojów, postaci i twarzy wywołuje podziw… problem polega jednak na tym, że wszystko to pozbawione jest tego charakterystycznego, gwiezdnowojennego pierwiastka. Na wielu stronach czujemy, mimo obecności np. dobrze znanych droidów bojowych, czy mieczy świetlnych, jakbyśmy znaleźli się z dala od odległej galaktyki, gdzieś w innym uniwersum. Rysunki psuje także fakt, że pan Leonardi nie jest nadzwyczaj konsekwentny, jeśli chodzi o portretowanie twarzy różnych bohaterów. Prawdę mówiąc nie widziałem jeszcze tak wielu „odmian” twarzy jednej postaci, jak w tym komiksie. Na plus zapisuje się natomiast kolorystyka. Czasami odrobinę razi ubogą paletą barw, czasami rysunki zdają się być zbyt stonowane, generalnie jednak praca kolorysty spisuje się wyjątkowo dobrze, zwłaszcza w scenach, gdzie dużą rolę odrywa gra światłem i umiejętne cieniowanie.
Generał Grievous nie jest wybitnym komiksem, ba, nie jest nawet dobrym komiksem, lecz ma tą jedną zaletę, która rekompensuje wiele małych niedociągnięć technicznych, niedostatki graficzne i mocno przeciętną fabułę. Tą zaletą jest oczywiście główny bohater – rzadko dziś widziany prawdziwy Grievous, ten, który pojawił się w pierwszych zamysłach samego George’a Lucasa, a który zagubił w ciągu ostatnich paru lat swoją charyzmę, grozę i zdolność wywołania jakiejkolwiek innej reakcji niż śmiech. Szkoda tylko, że tak go niewiele nawet w komiksie, który „sygnuje” swoimi imieniem – to stracony potencjał, którego już prawie na pewno nie uda się odzyskać.