Oceniamy „Skywalker. Odrodzenie” – część 1

To już koniec – koniec pewnej epoki, która rozpoczęła się w październiku 2012 roku wraz ze sprzedaniem przez Lucasa praw do Star Wars. Jak ten koniec wygląda? Jak widać, opinie są mocno podzielone.

UWAGA SPOILERY! Odradzamy czytanie poniższych opinii przed obejrzeniem filmu.

Suweren

Co warto podkreślić na samym początku, to to, że Skywalker. Odrodzenie w reżyserii J. J. Abramsa, z całą pewnością już wzbudza i przez najbliższe dni (a nawet tygodnie i miesiące) będzie wzbudzać niemałe emocje wśród fanów. Nie tylko dlatego, że jest to zapowiadane zwieńczenie całej Gwiezdnej Sagi. Nie można zaprzeczyć, na wiele sposobów jest to po prostu film kontrowersyjny. Głównie przez fakt, iż wiele jego rozwiązań fabularnych stoi w sprzeczności z Ostatnim Jedi, czyli epizodem, który jak do tej pory wywołał chyba największą burzę w fandomie. Czy możliwa jest powtórka z rozrywki? A może nawet burza na jeszcze większą skalę? Bardzo możliwe.

Przechodząc jednak do samego filmu. Epizod IX ma bardzo szybkie tempo, gdyż akcja gna naprzód od początku do końca. Niestety, przy okazji często jest też przez to nierówne. Przeskoki z miejsca na miejsce i z postaci na postać nieraz mogą wywołać skonfundowanie. Z drugiej jednak strony dzięki temu film aż ocieka poczuciem przygody, zapiera dech w piersiach i nie pozwala się nudzić. Wszystko to okraszone jest widowiskowymi efektami specjalnymi i dużą dozą epickiej muzyki (może nawet zbyt dużą), za którą ponownie odpowiedzialny był John Williams.

W Skywalker. Odrodzenie można się doszukać bardzo wielu nawiązań – czy to do innych filmów, czy to do książek, komiksów, czy gier. Tak ze starego, jak i nowego kanonu. Ba! Niektóre motywy, niekiedy bardzo istotne dla całej fabuły filmu, zostały do pewnego stopnia bardzo wiernie przeniesione ze starych, znanych serii z Expanded Universe. Poza nową wielką trójką (Rey, Finn, Poe), która wypada bardzo naturalnie i sympatycznie, pojawia się też cała masa starych znajomych twarzy – i o ile o czarującym jak zawsze Lando Calrissianie, czy niezastąpionej Lei (która zresztą wypadła dobrze i naturalnie, choć kto wiedział, ten łacno mógł się zorientować, że wiele ujęć z jej udziałem wygląda bardzo podobnie do siebie nawzajem) doskonale wszyscy wiedzieli przed premierą filmu, a ducha Mocy Luke’a mogli się domyślać, o tyle pojawienie się (co prawda tylko jako wspomnienie, ale zawsze) Hana Solo już mogło zaskoczyć. A sama scena z jego udziałem była na tyle wzruszająca i miała w sobie tak proste i zarazem silne przesłanie, że niejednemu zapewne wycisnęła łzy z oczu. Dzięki niej strona, w którą potoczył się wątek Kylo, wydała się nagle jedyną słuszną. Warto też pamiętać o retrospekcji ze szkoleniem Lei przez Luke’a, która również miała w sobie pewien urok i magię. Po drugiej stronie barykady dostaliśmy natomiast Palpatine’a, który faktycznie wrócił (a może raczej, konkretniej, nigdy nie odszedł), a wraz z nim niesamowity, mistyczny wręcz klimat tajemnic i mrocznej magii Sithów. Jego „nadgnity” wizerunek, kultyści oddający wręcz nabożny hołd i cała planeta skryta w Nieznanych Regionach mnie osobiście bardzo się spodobały. A także potęga „odrodzonego” Imperatora, której nie omieszkał zademonstrować.

Wszystko to zostało okraszone kilkoma zaskakującymi zwrotami akcji, mniej lub bardziej udanymi żartami (których jednak nie było jakoś specjalnie dużo) i zadowalającymi konfrontacjami przy użyciu mieczy świetlnych, opartymi w dużej mierze o więź łączącą Rey i Kylo Rena, co zaowocowało czymś dość oryginalnym. Na koniec wielka bitwa, tysiąc pokoleń Jedi odzywających się w Rey (zrobione bardzo nienachalnie) i całkiem przyjemne i stonowane zakończenie. Słowem, bardzo udane zwieńczenie Sagi, biorąc pod uwagę, jak trudne było to zadanie. Chciałoby się zapytać – „czegóż chcieć więcej?”. Niestety, po pierwszych, obserwowanych przeze mnie reakcjach fanów, wnioskuję, że wielu orzeknie, iż faktycznie chciało „czegoś więcej”. Ja osobiście jestem usatysfakcjonowany, choć sobie i innym polecam, by przynajmniej raz jeszcze wybrać się na seans Skywalker. Odrodzenie i na spokojnie ten film przeanalizować.

Dark Dragon

Cóż to było za widowisko! Pełne nawiązań do seriali, filmów, Legend, kipiące wręcz Gwiezdnymi wojnami. Ze strony wizualnej i dźwiękowej była to prawdziwa uczta i widowisko. Znane motywy muzyczne ewoluowały wraz z bohaterami. Odwiedziliśmy wiele nowych planet, zobaczyliśmy wiele nowych stworzeń, a wszelkie stroje, statki i lokacje były zachwycające (i spójne z uniwersum). Postać Lei wyglądała również bardzo naturalnie i cieszę się, że w sposób prawdziwe mistrzowski wprowadzono ją do tego filmu.

Fabularnie bardzo podobało mi się kilka scen naprawiających rzeczy, które nie podobały mi się w Epizodzie VIII. Rose pojawia się rzadko i ogółem jest miłym dodatkiem w tle. Manewr Holdo został określony jako coś, co jest niemal niemożliwe do powtórzenia. Krótka scena treningu Lei umacnia jej pozycję jako Jedi i była też ślicznym i nostalgicznym dodatkiem. Powrót Palpiego wypadł zdecydowanie lepiej niż w Mrocznym Imperium, ale nie wyszło to też idealnie. Na pewno na plus opis techniki, której używał, by przejmować kolejnych Sithów (brzmiało to niczym technika Dartha Bane’a) oraz stworzenie przez niego Snoke’a. Technika transferu życia, potężne skoki wspomagane Mocą oraz błyskawice Mocy zostały użyte w bardzo ciekawy i widowiskowy sposób. Scena pocałunku wydała mi się zwyczajnie zbędna, co zdaje się mieć odzwierciedlenie po reakcji całej sali. Natomiast pochodzenie Rey z jednej strony psuje wrażenie zostawione w Ostatnim Jedi, że każdy może władać Mocą, z drugiej natomiast pokazuje, że nieważne, w jakiej rodzinie ktoś się urodzi, ale jakich ludzi uzna za swoją rodzinę. Motyw rodziny i przyjaźni (które jest bardzo istotny w całej sadze) został bardzo dobrze zarysowany.

Zwieńczenie Sagi było pełne zabawne humoru (3PO był rewelacyjny!), zwrotów akcji i jednocześnie oddające hołd uniwersum. Scena, w której wszyscy Jedi (w tym Ahsoka) zwracają się do Rey lub Han rozmawia z Benem, chwytają za serce. Dużo scen nawiązuje do wcześniejszych Epizodów, ale robi w to w nienachalny i satysfakcjonujący sposób. Wyszedłem z kina bardzo zadowolony, podczas gdy po seansie Ostatniego Jedi byłem raczej rozdarty. Jeśli podobały wam się sequele (zwłaszcza Przebudzenie Mocy), to będzie bardzo zadowoleni z seansu. Na koniec naszła mnie refleksja, że gdyby trylogia została stworzona przez jednego reżysera i fabuła zostałaby naszkicowana z wyprzedzeniem, to byłaby znacznie bardziej spójna.

Nadiru

Koniec Gwiezdnej Sagi… ha, jak to brzmi! Jeszcze ponad siedem lat temu było oczywistą oczywistością, że to Powrót Jedi. Pewnie za kilkanaście, góra kilkadziesiąt lat okaże się, że Skywalker. Odrodzenie wcale nie jest końcem. Tak czy inaczej, coś w tym końcu jest, bo w ostatnich dniach czekałem na ten film nawet bardziej, niż na Przebudzenie Mocy. Tamten film oceniłem bardzo wysoko, jako świetny wstęp do nowej trylogii z fajnymi nowymi postaciami. A Ostatni Jedi? Dla mnie to najlepsze Star Wars po Imperium kontratakuje, film wspaniale nakręcony, z wizją, która mnie zachwyciła, choć niedoskonały, podobnie zresztą jak Epizod V.

Oglądając The Rise of Skywalker, miałem przed oczami komiks Mroczne Imperium. Co mówię z największym smutkiem, bo to moim zdaniem jedno z najgorszych dzieł Expanded Universe. Odrodzony Imperator, najprawdopodobniej sklonowany, ukryty na tajnej planecie wraz z tajną flotą? Naprawdę J.J. Abrams musiał iść w tę stronę? To mój zarzut numer jeden. Zarzut numer dwa? Rey Palpatine. W momencie, gdy zostaje ujawniony sekret dziedzictwa Rey, pierwszy i zarazem jedyny raz w historii oglądania filmów Star Wars poczułem zażenowanie. Będąca nikim Rey była wspaniała właśnie przez to, że nie była córką, siostrą, wnuczką czy inną powinowatą Wielkiego Użytkownika Mocy. Aż do Epizodu IX. Najlepsze rzeczy, za które kocham Ostatniego Jedi (bo Rey Palpatine to tylko jeden z przykładów), poszły do kosza albo zostały spłycone. The Rise of Skywalker to wielkie zwycięstwo wszystkich fanów, którzy od Star Wars oczekują przede wszystkim masy fanservice’u, jak i też hejterów… nie dlatego, że nagle zaczną wychwalać wszystko, co gwiezdnowojenne, oj nie. Stanie się coś innego: poczują, że mają realny wpływ na to, jakie powstają filmy. Nic gorszego dla uniwersum nie mogło się wydarzyć i wielka szkoda, że Abrams i Kennedy zwyczajnie w świecie stchórzyli. A jeszcze większa szkoda, że Epizod IX brutalnie udowodnił, że nikt niczego w tej trylogii nie zaplanował, każdy film powstawał nieco ad hoc.

Po tych słowach można by wywnioskować, że film mi się ogólnie nie spodobał, ale nic z tych rzeczy – reszta jest albo dobra albo świetna. Dynamika prowadzącego tria Rey-Poe-Finn jest przecudna, humor autentycznie zabawny (C-3PO oczywiście najlepszy), poza tym ładunek emocjonalny i siła nawiązań do przeróżnych innych elementów Gwiezdnej Sagi momentami zwala z nóg. Tak jak pomysł ze wskrzeszeniem Imperatora jest miałki, tak miło zobaczyć przeróżne moce znane dotychczas wyłącznie z Legend, jak chociażby leczenie czy wysysanie życia/Mocy. Mistyka Sithów, jakkolwiek dla laika będzie, nomen omen, niezrozumiałą czarną magią, na ekranie robi odpowiednio epickie wrażenie. Świetnie też rozwinięto ideę komunikacji Rey z Kylo przez Moc, do pełnych pojedynków na miecze świetlne na odległość, mimo że uważam, że ta komunikacja powinna się była skończyć wraz z zamknięciem rampy w Ostatnim Jedi. Samo zakończenie Gwiezdnej Sagi jest niesamowicie widowiskowe i, znowuż, emocjonalne, a końcówka to majstersztyk, nieco zbyt fanservice’owy, ale i tak majstersztyk. Żałuję, że cały film taki nie jest i jeszcze bardziej żałuję, że po tym, czym było dzieło Riana Johnsona, dostaliśmy takie a nie inne dzieło J.J. Abramsa. Epizod IX jest dobry, ale zarazem straszliwie rozczarowujący…

Vidar

Dla mnie to na razie „film Schroedingera” – podobał mi się i nie podobał jednocześnie. Miałem nadzieję, że się prześpię, przemyślę to i jakoś się wyklaruje, ale niestety, chyba musi minąć więcej czasu i kolejne seanse.

Jakiś czas temu pisałem, że idealny Epizod IX byłby długaśnym widowiskiem trwającym przynajmniej trzy godziny – i widzę, że w wypadku wizji Abramsa to byłoby najlepsze rozwiązanie. Widać, że film jest pocięty, że starali się napchać jak najwięcej wszystkiego, wyszło za szybko, za dużo naraz i niektóre rzeczy nawet, jeśli całkiem udane, są potraktowane po łebkach. Próbowałem tu opisać więcej swoich odczuć, ale wyszła mi tyrada, którą zachowam na mój tradycyjny już tekst po wydaniu na DVD/Blu-Ray. W skrócie – cieszę się, że Snoke został jakoś wytłumaczony. Kwestia powrotu Palpatine’a jakimś cudem okazała się do przetrawienia (może to za sprawą rewelacyjnie zaprojektowanych scen z kulturą Sithów i obecnego w kanonie wątku szczególnego zainteresowania Imperatora Nieznanymi Regionami?) – sprawa dziedzictwa Rey była co prawda sugerowana już w przeciekach przy Ostatnim Jedi, ale sposób, w jaki to wprowadzono i poprowadzono, tak samo zdrada Huxa (jego motywacje to gwóźdź do trumny jego wątku, tak infantylnego wyjaśnienia się serio po Abramsie nie spodziewałem…), brak słów. W ostatecznej bitwie co prawda było kilka niezłych momentów, ale ogólnie napięcie niekiedy siadało kompletnie, sekwencja przybycia floty z kolei zdała mi się serio zawalona (skoro misja Sokoła się nie zmieściła, mogli nam kilka znajomych twarzy w kokpitach pokazać).

Na plus muszę też zaliczyć część scen akcji (no dobrze, skakanie po systemach na oślep było durne, ale przyjemnie się je oglądało), budowę nowych światów (i festiwal na Pasaanie!), design lokacji i nowych postaci, wątek Kylo (poza takim sobie zakończeniem) i nareszcie jakąś chemię w głównym trio bohaterów. O muzyce nie muszę wspominać. Momentami bawiłem się wyśmienicie i żałowałem, że reszta filmu nie może dostarczać mi tyle frajdy.

Podzielam zdanie Nadiru o przesadnym „ugłaskiwaniu” niezadowolonych z Ostatniego Jedi i niepotrzebnym retconowaniu wielu rozwiązań (zanim mnie oplujecie, polecam lekturę mojego tekstu o tym, czemu mimo wad uwielbiam tę odsłonę http://swex.pl/2018/09/star-wars-epoki-netflixa-ostatni-jedi-z-perspektywy-czasu/) – od siebie dorzucę może, że naprawdę ciężko mi uwierzyć w plot armor zastosowany w wielu scenach. „Zabijemy Chewie’ego! – „Albo nie, przeżył!”, „Kylo ginie!” – „A jednak się wydostał!” „Wykasujmy pamięć 3PO!” – „O, jest jednak kopia zapasowa!”. Jakby serio w ostatniej odsłonie bali się wszystkiego kończyć raz na zawsze i irytować fanów. A sam powrót do czarno-białości po bardziej „szarym” Ostatnim Jedi niektórym na pewno się spodoba, ale byłem bardzo rozczarowany, że nie udało się pociągnąć przyszłości użytkowników Mocy w świeższym kierunku.

Mógłbym wspomnieć o kilku dziurach logicznych, o trudnych do polubienia działach niszczących całe planety (solidna eksplozja na powierzchni lub niszczenie życia byłoby jeszcze OK, ale to?!) ale mi się nie chce – po prostu. Przyjdzie pora na dłuższy wywód, na razie powiem tak – trudno mi polubić część rozwiązań tak, jak łatwo mi polubić inne, jestem w stanie zrozumieć zarówno większość zarzutów, jak i głosów zadowolenia. Na razie przewiduję, że będzie to dla mnie film, do którego będę wracał na zasadzie podobnej, jak do Mrocznego widma czy Zemsty Sithów, czyli mieszanki scen świetnych z budzącymi zdecydowany niesmak. I jako ostatnia rzecz – spodziewałem się gwiezdnowojennego Endgame’u czy Powrotu Króla, bo te filmy udowodniły, że wielkie podsumowanie wielkiej przygody da się zrobić w bardzo satysfakcjonujący sposób, tu ewidentnie do tego poziomu sporo zabrakło…

Wixu

Wydawać by się mogło, że nową trylogię zapowiedziano całkiem niedawno… Dwa, trzy lata temu? A jednak, znacznie więcej wody upłynęło w Wiśle. Poznaliśmy nowe historie, bohaterów kolejnego pokolenia, których zdążyliśmy polubić i się utożsamić, a na Star Wars Extreme poruszyliśmy wszelkie (naprawdę!) tematy związane z nowymi filmami. A teraz… to już jest koniec, nie ma już nic. The end. Finito. Null.

Okej, przejdźmy do nowego filmu. Zacznę od tego, że są w Skywalker. Odrodzenie momenty magiczne i są one dla mnie, człowieka wychowanego na Oryginalnej Trylogii, niezmiernie ważne. Szczególnie wtedy, kiedy widzimy starą gwardię, a w tle leci dobrze znana muzyka Johna Williamsa. Nie zliczę tych wszystkich momentów podczas seansu, kiedy uśmiechałem się od ucha do ucha do kochanych przez pokolenia bohaterów sagi. To było pięknie sprzedane i uderzało w najczulsze struny. Przejdźmy jednak do najważniejszego: jak wypada fabuła filmu, jak potoczyły się ważne wątki? Bez wdawania się w szczegóły, Abrams dał radę – wyprowadził historię na prostą i o dziwo ma ona sens, choć przed seansem nie wiedziałem, jak można to wszystko logicznie ułożyć. Myślę, że mało kto nie zarzuci filmowi, że jest powtarzalny bądź nudny – akcja toczy się wartko, a historia jest nieprzewidywalna. Dostaliśmy całkiem niezły balans pomiędzy akcją a humorem, pierwsze skrzypce gra w tej części C-3PO, który raczy nas kilkoma prześmiesznymi odzywkami. Ogólnie szkoda, że proces twórczy tej trylogii był taki zagmatwany, począwszy od zrezygnowania przez Abramsa po Epizodzie VII, zatrudnieniu Johnsona, przez zwolnienie Trevorrowa i ponowne zaangażowanie JJa jako „strażaka”… To byłaby znacznie lepsza trylogia, gdyby od A do Z tworzył ją jeden człowiek. No, ale chyba nie można mieć wszystkiego.

Jak oceniam te trzy filmy? Generalnie pozytywnie, bo wybawiłem się jak świnia. Najbardziej boli mnie jednak, że odbiór całości psuje – tak, zgadliście – środkowa część sagi. Ostatni Jedi wprowadził niepotrzebne wątki i olał te naprawdę istotne, w myśl zasady „tym będzie przejmował się ktoś inny, nie ja”. To niestety widać w Epizodzie IX, który nie jest poprowadzony zgodnie z wizją twórców, a wygląda raczej na próbę ratowania się przed mało logicznymi fabularnymi decyzjami poprzednika. Ach, Rianie Johnsonie, jak do tego doszło? Chciałbym zadać ci to pytanie!