Myślę, że zdecydowana większość fanów Star Wars zgodzi się ze mną, że przywrócenie wielkiego admirała Thrawna do kanonu było jedną z najlepszych decyzji (nie, żeby miał specjalną konkurencję), jaką podjęto odkąd Expanded Universe stało się Legendami. Muszę przyznać, że i mnie serce zabiło szybciej, gdy zobaczyłem naszego ulubionego Chissa na zwiastunie trzeciego sezonu Rebeliantów, bo przecież TAKIEJ postaci nie da się zniszczyć. Nie musieliśmy też długo czekać na informację, że wraz z Thrawnem powraca jego twórca – legendarny Timothy Zahn, który zapisał się złotymi zgłoskami w historii Star Wars. Do tej pory w nowym kanonie doczekaliśmy się trzech książek tego autora, a dwie ukazały się w Polsce. Pierwsza z nich, Thrawn, została bardzo ciepło przyjęta (recenzja Cathii), ale stanowiła zamkniętą historię, więc nikt nie podejrzewał, czego może dotyczyć druga część. Przekonajmy się, czy Thrawn. Sojusze dorównują poprzedniczce.
Pod względem wydania otrzymaliśmy produkt na tym samym poziomie, co inne pozycje Star Wars od wydawnictwa Uroboros. W trakcie czytania wyłapałem dwa błędy, w tym jeden jest dość sporny, bo dotyczący deklinacji nazwy własnej, więc możemy uznać, że całości niewiele można zarzucić.
Akcja książki rozgrywa się w dwóch liniach czasowych. Główna fabuła dotyczy misji, na którą Imperator wysyła Thrawna i Vadera. Otóż gdzieś na granicy Imperium i Nieznanych Regionów Palpatine wyczuł zakłócenie w Mocy – jego źródło musi zostać odkryte i zbadane. Nie jest to jednak jedyny powód decyzji Imperatora. Tą misją planuje również wypróbować lojalność wielkiego admirała wobec Imperium oraz skonfrontować swojego ucznia z jego własną przeszłością. Druga linia fabularna okazuje się bezpośrednio związana z pierwszą, ponieważ Thrawn i Vader będą operować na tym samym terenie, na którym spotkali się pierwszy raz jeszcze w czasach wojen klonów. Anakin Skywalker znalazł się tam, aby odnaleźć Padmé Amidalę, a z sobie tylko znanych powodów w poszukiwaniach tych zamierza mu pomóc oficer Chissańskiej Ekspansyjnej Floty Obronnej. Wkrótce okaże się, że zadanie to okaże się dużo trudniejsze niż zakładano.
Od razu przejdę do rzeczy i powiem, że książki nie czyta się tak dobrze jak poprzednią część. Czuć tu wyraźny problem z tempem akcji oraz brakiem pomysłu na grubszą powieść. Wspomniane dwie linie czasowe mają niemal bliźniaczo podobny do siebie schemat i jeśli akcja zwiększa tempo w jednej, możemy być pewni, że podobnie wydarzy się zaraz w drugiej. Spoiler alert – w praktyce oznacza to, że przez pół książki akcja toczy się w ślimaczym tempie i otrzymamy dosłownie dwie (po jednej na każdą linię czasu) potyczki po to tylko, żeby później napięcie wyraźnie rosło, doprowadzając do kulminacyjnych bitew. Największym problemem Sojuszy jest to, że tak naprawdę powinny być to dwie, nawzajem uzupełniające się książki, które można by jednak spokojnie czytać osobno. Podobny zabieg wykorzystano w Expanded Universe przy Pozagalaktycznym locie oraz Rozbitkach z Nirauan i moim zdaniem świetnie się to sprawdziło. Owszem, otrzymalibyśmy dwie powieści po 230 stron, ale czytałoby się je dużo lepiej niż tę jedną. Przy okazji okazuje się, że Batuu wyrasta na Tatooine nowego kanonu – zapomniana planetka na obrzeżach galaktyki, a dzieje się tam mnóstwo mniej lub bardziej istotnych wydarzeń. Oczywiście, wiadomo, że stoi za tym chęć zareklamowania parku rozrywki, ale przynajmniej tyle, że tutaj zrobiono to przynajmniej bardziej subtelne niż w powieści Black Spire. Same intrygi okazują się jednak szyte dość grubymi nićmi i mają bardziej stanowić pretekst do pokazania postaci niż zainteresowania nas fabułą. Owszem, będą nam towarzyszyć pytania: „O co w tym chodzi? Po co to robią?”, ale mimo wszystko większą ciekawość budzą w nas działania bohaterów.
Postacie są całkiem nieźle zbudowane, ale to jednak Thrawn kradnie całe show i na nim skupiamy całą uwagę w trakcie czytania. Jego stoicki spokój, opanowanie i geniusz robią wielkie wrażenie i cały czas okazuje się, że jest kilka kroków przed wszystkimi. Czasem nawet uda mu się wbić szpilę reszcie bohaterów, a ci nie wiedzą nawet, czy jawnie z nich kpi czy też stwierdza fakt. Jednak w żadnym momencie nie będzie nam dane poznać jego myśli, będziemy jedynie śledzić jego działania z perspektywy Anakina, Padme, dwojga imperialnych oficerów oraz Dartha Vadera, który okazuje się w tej książce niemniej istotną postacią. Dla Mrocznego Lorda ucieczka przed dawnym życiem wcale nie jest taka prosta, choć usilnie stara się od niego dystansować. Imię Anakina nawet nie pojawia się w jego myślach i jest stale zastępowane przez określenie „tamten Jedi”. Jednak nie tak łatwo zapomnieć przy Thrawnie, zwłaszcza że Chiss co krok rzuca aluzje, że zna najgłębszy sekret Vadera, choć ten ciągle upiera się, że Skywalker nie żyje. Bardzo ciekawie obserwuje się również jego rosnący szacunek do wielkiego admirała, choć na początku Vader gardzi nim za porażkę na Atollonie. Najsłabiej ze wszystkich wypada Padmé, która zwyczajnie mnie nie przekonała do siebie i ciężko znaleźć w książce powód, żeby ją darzyć sympatią. Jest, bo jest, staje się spiritus movens połowy książki, ale to wszystko, co można o niej powiedzieć.
Czy warto sięgnąć po tę pozycję? Myślę, że dla samego wielkiego admirała warto. Sama książka ma swoje problemy: jest wyraźnie słabsza od poprzedniej części, napisano ją bez jednego, głównego pomysłu i na pewno nie zaliczę jej do najlepszych pozycji nowego kanonu, ale posiada też zalety. Druga połowa nabiera dużo większego tempa, więc resztę książki łyka się błyskawicznie; postać Thrawna cały czas trzyma wysoki poziom, a do kanonu wprowadzono kolejny dość istotny element prosto z Expanded Universe. Podsumowując, Thrawn Sojusze to książka, która jest po prostu w porządku – ani wybitna, ani zła. To typowy średniak, ale dla fanów postaci Thrawna pozycja obowiązkowa.
Dziękujemy wydawnictwu Uroboros za egzemplarz recenzencki.