Uwaga! Artykuł został pierwotnie opublikowany tuż po premierze Przebudzenia Mocy.
Krzywy: J.J. Abrams dostał ode mnie olbrzymi kredyt zaufania i nie nadwyrężył go. Jak tylko zobaczyłem charakterystyczne żółte napisy to ogarnęło mnie uczucie euforii, a film – na szczęście! – spełnił pokładane w nim nadzieje. Opuściłem salę kinową z olbrzymim uśmiechem na ustach – nie licząc utrzymującej się do dziś łezki w oku po stracie Hana Solo – bo dla takiego filmu to ja mogę zrezygnować ze starego kanonu.
Nowi bohaterowie są świetni, a aktorzy pasują do ról – tylko strasznie żałuję, że Poe nie dostał więcej czasu ekranowego. Doceniam też trolling Abramsa, który zmylił nas, dając Finnowi na plakacie miecz świetlny do ręki. Odwrócenie się od przesadnego CGI sprawiło z kolei, że nowy film oddaje ducha Starej Trylogii. Zabieg polegający na celowym postarzaniu sprzętu, z którego korzystają postaci, sprawiał wrażenie naturalności.
Przebudzenie Mocy jest takim filmem, na jaki czekałem. Czy ma wady? Oczywiście, ale nawet nie zamierzam poświęcać im czasu, bo pewnie potknięcia na etapie edycji nie wpływają w żadnym stopniu na moją pozytywną ocenę. Teraz będę pewnie następne kilka dni gadał z innymi nerdami w sieci poszukując odpowiedzi na pytania: czy Snoke to Plagueis? kto zostawił Rey na Jakku? czy Finn i Lando są spokrewnieni? jak, cholera, Han mógł tak skakać z i w nadprzestrzeń?
Ciekawi mnie też, czy Kylo Ren nie będzie postacią jeszcze bardziej tragiczną niż… Anakin. Może twórcy nadadzą mu głębi i okaże się za dwa lata, że tak naprawdę on wszystkich oszukał – a jego plan to zdobycie zaufania i późniejsza eliminacja Snoke’a bez względu na koszty? Może zabicie Najwyższego Wodza będzie dokończeniem dzieła Vadera, który zaznał odkupienia zabijając Imperatora? To by nadało śmierci Hana – czy raczej poświęceniu go przez syna na rzecz większego dobra – jeszcze większą rangę.
Cóż, jak dalej Disney poprowadzi fabułę dowiemy się za półtora roku i trzy i pół roku, a ja teraz biorę się za czytanie nowelizacji i wyczekuję wersji reżyserskiej. Może znajdę tam jakieś fajne smaczki rzucające nieco więcej światła?
Vidar: Z moich obserwacji – fandom nagle został podzielony. Mamy dwie frakcje, z czego „głośniejsza” (ale nie większa) jest ta, która uważa film za jeszcze większą niż prequele katastrofę i zbędny recykling wszystkiego, co już było. Wybaczcie, ale kompletnie się z tym nie zgadzam. Film jest świetny. Poczułem się znowu jak przed laty, oglądając Epizod IV. Film potrafił efektownie (połączenie praktycznych efektów i CGI udało się wybornie) przedstawić odległe światy i ich mieszkańców, wsysając jak ten już wyświechtany odkurzacz w naiwną, przewidywalną i opartą na schematach, ale mimo wszystko wciągającą i sympatyczną fabułę. To wszystko podlane naprawdę przyzwoitym aktorstwem. Miło było zobaczyć starych znajomych w formie, część nowych postaci również mnie kupiła (Daisy Ridley jak na debiut filmowy naprawdę dała sobie dobrze radę i sprawiła, że Rey jest sympatyczna, ciepło przyjąłem też Maz Kanatę i emowatego bo emowatego, ale jednak fajnego bieda-Vadera Bena/Kylo), z niektórymi mam nadzieję lepiej zapoznać się w przyszłości (Generał Hux ze swoją mową zapadł mi w pamięci, tajemniczy Snoke również wygląda obiecująco).
Fajnie, że tym razem skupiono się ciut bardziej na wewnętrznych motywacjach i przeszłości dwojga głównych postaci. Sceny batalistyczne i powietrzne – miód. Starkiller – przegięty jeszcze bardziej, niż Gwiazda Śmierci, ale jaki efektowny! Duża dawka naprawdę udanego humoru (dobrze, dobrze, poza wstawkami dla nastolatków takimi, jak „kciuk” BB-8), ładnie łączyło się z mroczniejszymi wątkami, w tym dużo lepiej niż w Nowej nadziei przedstawionej zagładzie zamieszkałej planety. Na plus liczę brutalniejsze niż do tej pory ukazanie imperialistów, scena rozstrzelania mieszkańców wioski była naprawdę świetnie ukazana. Śmierć Hana – trudno mi ocenić, bo pewna „życzliwa” osoba mi to zaspoilerowała.
Co do powszechnych, powtarzanych przez rozczarowane osoby zarzutów – nastawiałem się głównie na unowocześnioną wersję ANH i to też dostałem. Spodziewałem się wstępu do nowej inkarnacji tego uniwersum i sądzę, że z tym nastawieniem dostałem dokładnie to, czego chciałem. Odtwórczy i naiwny scenariusz? A czy takiego nie miała Nowa nadzieja? Dla mnie duża część uroku OT to właśnie to, jak w zasadzie banalne rzeczy i wszelkie możliwe klisze obecne w światowej kulturze z gracją połączyła – udało im się to świetnie! Walka Rey z Kylo przesadzona? Owszem. Ale czy to, że Luke został wyrafinowanym pilotem X-winga bez żadnego treningu i trafił precyzyjnie w tak maleńki cel nie było równie przerysowane? To Gwiezdne wojny – świat, który ma pełne prawo być wyidealizowany, naiwny, groteskowy nawet infantylny… Tak, jak sobie wymarzyłem. Przyznam jedynie, że twórcy maksymalnie odlecieli w wątku R2 i jego roli (pomysł fajny, ale mogli jakieś uzasadnienie np. pracującego przy jego reaktywacji BB-8 pokazać), niemniej, sądzę, że to wina przyciętego scenariusza; przekonamy się w wersji Blu-ray.
Ponadto – nie zgadzam się z zarzutami dot. niewystarczającego wyjaśnienia tego, co się działo i dzieje w galaktyce i poszczególnych elementów uniwersum – w końcu Stara Trylogia poradziła sobie świetnie bez tego, bogatszej oprawy doczekała się dopiero za sprawą nowelizacji i Expanded Universe. Tu wygląda na to, że będzie podobnie, boję się, że za dużo wyjaśniania zawiłości świata przedstawionego mogłoby spowolnić akcję i nieco zepsuć ten film. Ogólnie Abrams obiecał powrót do korzeni sagi filmowej i moim zdaniem dostaliśmy właśnie ten powrót, wraz z porządną zaprawą nowoczesności. Spodziewałem się co prawda, że film będzie bardziej zamkniętą opowieścią, niż prologiem do nowej wersji świata Star Wars, ale zobaczymy, jak twórcy wybrną z tego w kolejnych odsłonach trylogii.
Generalnie, niektóre pojedyncze sekwencje można by zmienić, niektóre dłużyzny można było zrealizować inaczej – ale mogę z czystym sumieniem powiedzieć „Chewie, we’re home”. Porządny kawał świetnie zrealizowanego kina rozrywkowego czyli najlepsze, co o Gwiezdnych wojnach powiedzieć można.
Marik: O swoich oczekiwaniach napisałem parę dni przed premierą i muszę przyznać, że film bardzo się w nie wpasował. Brak głupiego wyjaśnienia tytułu? Jest. Brak dobrej choreograficznie walki na miecze? Jest. Dobre sceny batalistyczne? Są.
Mimo że nie zaliczam się do hejterów nowego filmu, to zdecydowanie dostrzegam jego liczne wady. Tak, jak stwierdzono powyżej, scenariusz jest poprowadzony bezpiecznie, według schematów dotyczących Star Wars w filmach. Dostajemy sporo powtórek z Nowej nadziei i nawiązań, które mają tylko grać na nostalgii fanów, a w dodatku w roli czarnego charakteru dostajemy emo z obsesją na punkcie Vadera, a Rey uczy się zaawansowanych technik Mocy w przeciągu godzin i nie potrzebuje nawet treningu – wystarczyło, że dowiedziała się, że może używać Mocy. A jeśli o postaciach już mowa – po co komukolwiek była potrzebna Phasma? Zdecydowanie zbędna postać w tym filmie.
Zawodzi też kamera, która jest w stanie zepsuć nawet bardzo dobre momenty, takie jak nawiązanie do kantyny z Epizodu IV – zamiast wielu pojedynczych ujęć dostajemy sporo szybkiego ruchu, przez który wszystko jest zbyt rozmazane, żeby móc nacieszyć oczy. W dodatku muzyka nie miała zbyt wiele do zaoferowania – John Williams stworzył soundtrack dobry, ale bez zapadających w pamięć fragmentów, które tak bardzo przyczyniały się do klimatu poprzednich filmów. Klimat psuje też pośpiech, w jakim wszystko się dzieje. Wypełniony po brzegi scenariusz w połączeniu ze stylem Abramsa sprawił, że cały film wydaje się być strasznym chaosem, a akcja biegnie aż nazbyt szybko.
Jednak te wady nie są w stanie przyćmić zalet. Film opowiada dobrą historię, której nie brakuje głębi, humor też daje radę rozbawić, a nie żenować widza (choć pierwsze minuty wzbudziły we mnie sporo obaw, ponieważ pojawia się tam kilka suchych tekstów). Żadna z wpadek nie jest na tyle poważna, by zepsuć cały film (jak to było z prequelami), a postaci są bardzo żywe i nie używają kiepskich dialogów. W dodatku wszechświat wyraźnie stanowi element większego uniwersum, a nie tylko oderwany element wymyślonej rzeczywistości. Wszystko wydaje się mieć kontekst i przeszłość. Co więcej, jest wiele pola do rozwoju dla niejednego z tych elementów.
No i ostatni, chyba najbardziej uderzający element: śmierć Hana Solo. To było coś, co można było przewidzieć i coś, co niejednej osobie zniszczyło cały film. Jednak ja jestem usatysfakcjonowany tą wersją zdarzeń. Będzie mi na pewno Hana brakować, ale jego śmierć otworzyła duże pole do rozwoju akcji tej trylogii w przyszłości. Nie mogę się doczekać następnego filmu…
Cathia: Muszę przyznać, że jestem straszliwie zawiedziona. Owszem, miałam złe przeczucia odnośnie Epizodu VII i niejednokrotnie już się nimi dzieliłam, ale widząc bardzo entuzjastyczne recenzje znajomych, byłam bardzo szczęśliwa, że się pomyliłam. No, niestety nie. Moim podstawowym zarzutem jest brak jakiegokolwiek tła, którego z braku lepszego określenia nazwę historycznym. Zostajemy wrzuceni w środek świata, dokładnie jak w przypadku EIV, jednak tam można było się łatwo domyślić, o co chodzi – Imperium, Rebelia, te sprawy. Tutaj mamy Najwyższy Ład, Ruch Oporu, do tego gdzieś jest siakaś Republika i Senat, i konia z rzędem temu, kto wie, co jest grane. Oczywiście, chodzi o to, żeby byli ci dobrzy i walczyli z tymi złymi, a jak ci dobrzy to podziemna armia, ukrywająca się przed złymi, to jest to w pełni zrozumiałe dla wszystkich. No właśnie, tutaj było nieco za bardzo schematycznie i zupełnie niezrozumiale dla mnie – fana, który chciałby wiedzieć, nawet w bardzo wielkim skrócie, co się przez te trzydzieści lat działo. Nie doczekałam się. Możliwe, że dostaniemy to w jednym z tysięcy komiksów, jednej z tysięcy książek czy wreszcie spin-offów. Elementarny jednak szacunek dla fana wymaga poinformowania go o podstawach.
Dalej – bohaterowie. Bardzo podoba mi się Finn, dezerter o gorącym sercu, umiejętnościach i tzw. „bajerze”, jest dokładnie taki, jakim go sobie wyobraziłam. Właściwie nie ma zbyt wiele do stracenia, więc jego rzucanie się z przygody w przygodę jest zupełnie naturalne, podobnie jak jego obycie z bronią. Polubiłam Rey, bo trudno nie lubić postaci, która znajduje się w opresji , której życzymy wszystkiego najlepszego, i która zatrzyma się, by pomóc nawet mechanicznej istocie. Typowa bohaterka gwiezdnowojenna (ha, nawet niejaki Fardreamer się w to wpisuje), na jaką się czekało. Niestety, nie może być tak dobrze. Znacie koncept Mary Sue, prawda? Tym, co zepsuło mi Rey, był jej nagły skok umiejętności – od poziomu 0 do adepta Mocy sporej klasy. Ledwo dowiaduje się o istnieniu Mocy, już zaczyna jej używać i to z jakim efektem! Tu moje zawieszenie niewiary zrobiło potężnego facepalma. Szczęśliwie, trzeci z nowych bohaterów, Poe, jest jak najbardziej przyjemnym elementem historii, choć to poczucie humoru nieco zbyt przypomina mi inny wytwór ze stajni Star Wars ostatnich lat. Ale o tym za chwilę.
Niestety, nie mogę powiedzieć nic dobrego o Kylo Renie. Kreowany na nowego Vadera użytkownik Ciemnej Strony to smętne dziecię, które nie potrafi nawet dobrze kontrolować emocji. Całkiem przyjemnie oglądało mi się go do momentu, kiedy traci nad sobą kontrolę i sieka mieczem, co tylko popadnie. Anakinowi zdarzało się to samo, ale było to, do jasnej cholery, więcej niż uzasadnione fabularnie. Poza tym, jeśli główny antagonista zdejmuje swoją mroczną maskę, a ja (i pół kina) wybucham śmiechem, coś poszło nie tak. Wybaczcie, robienie rozchwianego emocjonalnie nastolatka głównym złym filmu (Snoke jednak pozostaje w cieniu) to nie jest najlepsze posunięcie. I naprawdę nie obchodzi mnie to, że ma ewidentny kompleks rodzinny – znakomitym lekarstwem wydaje się solidne lanie. Nie był w stanie w żaden sposób mnie przerazić, oczarować, kupić… Zapowiadał się naprawdę znakomicie (a już wstrzymanie Mocą promienia blastera mnie naprawdę zachwyciło), kiedy jednak próbowano nadać mu „głębi”, u mnie wywołano li i jedynie niesmak.
Zawiodła mnie Wielka Trójka, a właściwie Dwójka. Harrison Ford nie do końca może się dla mnie odnaleźć w ponownej roli Hana Solo, brakuje mu tej „iskry”, którą ten aktor naprawdę nadal posiada! Pomijam już fakt, że nie widzę, jak wróciłby do szmuglowania towarów po tym wszystkim, czego doświadczył, no ale to moje własne wrażenie. Carrie Fisher, która może „niewyględna” już jest, podobnie jak Ford jest doskonałą aktorką, a tu miałam wrażenie, że oglądam kawałek drewna. Nawet jej reakcja na śmierć ukochanego była rodem z tartaku. Rozumiem, księżniczka, wojowniczka, nauczona ukrywania uczuć, ale… Naprawdę? Nie, zupełnie mnie nasza para bohaterów nie była w stanie wzruszyć.
Przed premierą poczułam maksymalne poruszenie w momencie, kiedy zobaczyłam jedno ze zdjęć promocyjnych – Hux i Kylo idą po mostku gwiezdnego niszczyciela – tam była Moc! Potęga Imperium! (tak, jestem oddaną imperialistką i się tego nie wstydzę) Niestety, tylko na zdjęciu. Najwyższy Porządek z Przebudzenia Mocy to Imperium rodem z Rebeliantów, pełne niekompetentnych bałwanów o ustach przepełnionych frazesami. Hux, choć całkiem sensowna postać, lata z każdym problemem do Snoke’a i doprawdy, kiedy skarży się na Kylo, widzę dwójkę przedszkolaków lecących „do pani”. Nie wiem, kto pisał przemówienie, ale dawno już nie słyszałam takiego idiotycznego patosu, chyba że w koreańskich przemówieniach. Niekompetencja szturmowców i poszczególnych oficerów jest zdumiewająca, przywodzi mi właśnie na myśl Sabine skaczącą po hełmach. Jeden rzut oka Hana Solo wystarczy, by dostrzec Rey, połowa bazy jej nie widzi… Tak zachwalana kapitan Phasma kręci się po planie właściwie nie wiadomo po co, bo kiedy przychodzi co do czego, nasi bohaterowie nie mają najmniejszych problemów ze schwytaniem jej i – uwaga – wrzuceniem do zgniatarki śmieci. Wiem, to ci dobrzy, ale czy jedynym rozsądnym rozwiązaniem nie byłoby palnięcie jej w łeb? Nie, wrzućmy ją do zgniatarki, takie to będzie zabawne. Tudzież będzie kolejnym subtelnym nawiązaniem.
Właśnie, gdyby to było subtelne nawiązanie… Niejeden z moich przedmówców wspomniał tutaj o identycznej strukturze Przebudzenia Mocy i Nowej nadziei. Oczywiście, oparta na schemacie Campbella fabuła to nie nowość w Hollywood, jednak tutaj rżnięto tępą piłą mechaniczną i kolejne elementy dawano na zasadzie „Patrz, puszczamy do ciebie oko! Widzisz, to z Nowej nadziei! Kilka nawiązań było naprawdę uroczych – choćby rozmowa szturmowców o śmigaczu – ale znakomita większość niepotrzebna.
Zabrakło mi jeszcze jednego elementu, tak bardzo obecnego i ważnego dla każdego filmu spod znaku Star Wars – muzyki. Jest absolutnym i zupełnym tłem, brakuje tam motywu, który byłby charakterystyczny dla całego epizodu, jak Marsz Imperialny dla Imperium kontratakuje czy Duel of Fates dla Mrocznego widma. Podkreślone są elementy z poprzednich części, a moja dusza maniaka muzyki filmowej łka rozpaczliwie, bo tak bardzo chciałabym kolejnego charakterystycznego tematu.
Technicznie film jest bardzo dobry. Prawdziwe plany, rekwizyty i dekoracje robią bardzo dużo i oglądało się pod tym względem bardzo przyjemnie. Jak dla mnie, montaż bitew był nieco zbyt w stylu MTV, ciężko nadążyć, ciężko się wciągnąć. Niemniej od strony technicznej to mój jedyny zarzut. To był niezły blockbuster, ale dla mnie to nie były dobre Gwiezdne wojny. Patrzcie, nigdy nie sądziłam, że pomyślę o Mrocznym widmie jako o dobrym filmie.
Crownsith: Od samego początku byłem bardzo sceptyczny, a znając Disneya i Abramsa nie dałem im prawie żadnego kredytu zaufania. Wiedziałem też iż będę w mniejszości, bo w erze szybkiej konsumpcji ludzie nie mają czasu ani ochoty na głębsze refleksje i chętniej skupiają się na opakowaniu, niż na zawartości. Wystarczy pokazać to, co lubią, połechtać oczekiwania i apetyty, czyli dokładnie to, co J.J. zrobił, i będą się zarzekać, iż to jest ta magia, na którą czekali, nawet jeśli większość elementów to tylko odgrzane dania z mikroskopijną dozą odważnej oryginalności. Jednak mimo całego sceptycyzmu rozumiem, dlaczego twórcy wybrali taką właśnie drogę. Disney po prostu postanowił przeprosić za prequele, bo w pełni zaakceptował dogmę, w jaką większość fanów wierzy: Lucas pogwałcił nasze gwiezdnowojenne dzieciństwo prequelami i trzeba koniecznie zrobić restart i przewinąć czas do początku. W wywiadzie, którego Abrams udzielił po premierze powiedział jednoznacznie: „W pewnym sensie zrobiliśmy krok w przeszłość, ażeby pójść do przodu.”
Nie ma wątpliwości, iż Disney wraz z Adamsem zrobili to wręcz genialnie. Cały marketing opierał się na „powrocie do domu”. Jak tylko wyszedł pierwszy teaser z Hanem było wiadomo, że czeka nas nostalgiczny powrót do dzieciństwa. Na zewnątrz wszyscy Lucasa zachwalali, na Celebration, w wywiadach, ale w przekazie podprogowym było ewidentne, iż chcą zmyć hańbę, jakiej niby dopuścił się George. Abrams nieraz żartobliwie zapewniał, że Jar Jara nie będzie, i że oczywiście Han strzelił pierwszy.
Cały ten zabieg bardzo mi się nie podobał, jednak po obejrzeniu filmu muszę przyznać iż im wyszedł. Dzięki nowym postacią, które zagrały wręcz elektryzująco (szczególnie wciągnął mnie Adam Driver aka Kylo Ren), z ochotą obejrzę kolejny film. Po raz pierwszy, od kiedy ogłoszono nowy film zaczęło mnie ciekawić, co takiego wydarzyło się w odległej galaktyce przez ostanie trzydzieści lat. Bolesny dramat rodzinny trwa dalej, a to jest najistotniejsza psychologiczna oś, wokół której od początku obracają się bohaterowie naszej sagi. Tego właśnie elementu zabrakło w prequelach: dramat Anakina i Padme był bardzo słabo zagrany i nie wciągnął widzów.
Akcja filmu miała zawrotne tempo i nie dawała widzowi odetchnąć, ale mimo wielości niedokończonych wątków umiejętnie prowadziła w głąb. Jak inaczej opowiedzieć trzydzieści lat zawiłych historii w dwie i pół godziny? Humoru było sporo, w typowym abramsowym stylu, ale nie tyle, że za dużo, lecz za bardzo ze wszystkich stron. Zostawmy humor naszym kochanym droidom, bo zrobi się z tego parodia.
Jeżeli chodzi o prawdziwą magię, to niestety w tym filmie prawie jej wcale nie było i to właśnie nad tym faktem ubolewam najbardziej. Sceny z Maz Kanatą w jej zamku, te na planecie Takodana, próbowały wnieść ten jakże istotny mityczno-magiczny element, ale były zdecydowanie za krótkie. W tym sensie był to bardziej film w stylu Indiany Jonesa Spielberga, (bliskiego mentora Abramsa), niż Gwiezdnych wojen Lucasa. Owszem wystrój i maniery zdecydowanie wzięte z Lucasa, ale w głębi grała dusza Spielberga, a na dodatek na sterydach. Dziś niestety niewielu fanów docenia fakt, iż magia Oryginalnej Trylogii, czyli serce tej sagi, wypływa ze sposobu pojmowania mitów i archetypów Josepha Campbella, który był inspiracją dla Lucasa. Są to fabularne zabiegi i symbolika, które działają na najgłębsze części ludzkiej podświadomość i jestem w 100% przekonany, że to właśnie za pomocą tej magii Lucas zdobył tak wielu fanatycznie wiernych fanów.
Podsumowując, to na pewno nie był mój ulubiony film w tym roku, ale było to jedno z najlepszych kinowych doświadczeń ostatnich lat. Moja nadzieja na przyszłość Gwiezdnych wojen w rękach Disneya odrobinę urosła, szczególnie jeśli w kolejnym odcinku znajdzie się więcej miejsca na mityczną magię w stylu Campbella: wewnętrzna walkę dobra ze złem, wyrażona w relacji mistrza i ucznia: Luke’a i Ray vis a vis Snoke’a i Kylo.