Wszyscy wiemy, że literatura gwiezdnowojenna nie aspiruje do poziomu dramatów szekspirowskich i wielkiego pisarstwa nie ma co się po niej spodziewać, mimo że czasem pojawi się na okładce znane nazwisko. Jednak nawet kiedy zdajemy sobie sprawę z tego, skądinąd smutnego, faktu, i nie nastawiamy się na coś niesamowicie dobrego, możemy przeczytać książki, po których pozostaje tylko wyć albo dojść do wniosku, że teraz to już wszystko będzie lepsze. Znacie już moją listę najlepszych pozycji świata Star Wars, poniżej znajdziecie te, których nie polecam za żadne skarby świata. Chyba że w ramach wyrafinowanych tortur.
10. Trylogia Lando Carlissiana (Myśloharfa Sharów, Ogniowicher Oseona, Gwiazdogrota ThonBoka) – L. Neil Smith (1983)
No dobrze, ja wiem, że są to książki pisane na fali popularności Epizodu VI, tworzone jako typowe skrzyżowanie space opery i fantasy, w dodatku inspirowane przez Star Treka, o czym świadczą chociażby tytuły. Autor starał się oddać realia życia kosmicznego gamblera jak mógł, jednak nie da się ukryć, że te pozycje się po prostu zestarzały. Owszem, mamy humor, mamy grę w sabaka, mamy wreszcie „Sokoła Millennium”, ale to nie wystarcza. W dodatku ilość kłopotów, w które pakuje się Lando, jest za każdym razem tak duża, że zastanawiam się, czy mam do czynienia z inteligentnym szulerem czy też z naiwnym dzieciakiem z klasy trzeciej. Chyba już rozumiem, jak Vader wystrychnął go na dudka na Bespinie.
9. Spotkanie na Mimban – Alan Dean Foster (1978)
Książka, która powstała zaraz po premierze Nowej nadziei, teoretycznie zachowała ducha pierwszego filmu, była po prostu przyjemną przygodówką, dostarczającą li i jedynie rozrywki. Mamy bohaterów filmowych: Luke’a, Leię, Vadera, mamy misję, mamy starożytny artefakt, poszukiwania, pojedynek… Żyć nie umierać. Problem w tym, że książka, czytana przez pryzmat następnych epizodów, stała się po prostu przeraźliwie nieaktualna. Jestem w stanie przełknąć Leię stającą do pojedynku z Vaderem, bo dostaje baty niemożebne, ale Mroczny Lord walący piorunami Mocy, podczas gdy wiemy, że nie mógł tego robić, to już problem. Można przeczytać jako ciekawostkę: pierwszą pozycję z cyklu Star Wars, ale należy ją potraktować z dużym przymrużeniem oka. Warto zwrócić uwagę na okładkę jest to dzieło Ralpha McQuarriego.
8. Moc wyzwolona – Sean Williams (2008)
O tym, że książki będące częścią dużego projektu, mogą być naprawdę nieźle napisane, wiem od czasów Cieni Imperium. Tutaj autor poszedł po linii najmniejszego oporu i po prostu przerobił scenariusz gry na powieść. Brakowało mi czegoś, co dałoby Starkillerowi głębię, a kolejne rozdziały czytałoby się inaczej niż zapis kolejnych poziomów. Dziękuję, postoję. Nie żal mi straconego czasu tylko dlatego, że wzięłam do łapki oryginał i mogę powiedzieć, że ulepszałam swój angielski.
7. Gwiazda Śmierci – Michael Reaves, Steve Perry (2007)
Uwielbiam okres Klasycznej Trylogii, więc ostrzyłam sobie zęby na tę pozycje. W dodatku akcja miała rozgrywać się na pokładzie Gwiazdy Śmierci, więc mieliśmy dostać środowisko imperialne, może spojrzeć na wszystko z drugiej strony? Ucho od śledzia. Najlepsi żołnierze Imperium, starannie wyselekcjonowani do służby na tym cudzie techniki, kiedy tylko dowiadują się, czemu służy stacja bojowa, urywają się z niej przy najbliższej okazji, przy okazji zabierając ze sobą przestępcę przebywającego na pokładzie stacji niejako na gapę, cywilną ajentkę baru i panią architekt z wyrokiem za nieprawomyślność. W dodatku kilka wątków rozwiązuje się na chybcika, bo autorzy chyba o nich zapomnieli i wskazali je im redaktorzy. Nawet Tarkin i Vader nie ratują sytuacji.
6. Nowa rebelia – Kristine Kathryn Rusch (1996)
Teoretycznie powinno być nieźle książka zaczyna się wybuchem. Niestety, sprawdzona zasada Monsieur Hitchcocka głosiła, że potem powinno być jeszcze ciekawiej, a nie jest. Rozwleczone śledztwo w sprawie zamachu na Senat, przeplatające się gdzieś w tle reperkusje polityczne (totalnie zresztą bezsensowne), kolejny zły i mroczny użytkownik Mocy (ale nie Sith, dzięki Lokiemu) oraz kolejny bohater z Tatooine – niejaki Cole Fardreamer. Wieje nudą, a kolejne strony (książka liczy sobie ponad 500!) przekładałam już tylko z nadzieją, że coś zacznie się dziać. Przyznam się bez bicia w końcu się poddałam i leciałam „po momentach” – tych, w których pojawiał się Wedge Antilles.
5. Trylogia Mrocznego Gniazda (Władca Dwumyślnych, Niewidzialna królowa, Wojna rojów) – Troy Denning (2005)
Odradzano mi tę lekturę jako wyjątkowo podłego gatunku blamaż. Jestem jednak najwyraźniej masochistką, bo postanowiłam spróbować, podobał mi się nowy gatunek obcych, o których trochę już zdążyłam poczytać. Nie powiem pomysł naprawdę fajny, ale na jedną, może nieco grubszą książkę. Kolektywna jaźń i jej wpływ na umysły ludzi, a zwłaszcza Jedi, a także to, jak spaczona osobowość może wpłynąć na taką więź, to naprawdę ładne pole do popisu, tylko co z tego, skoro napisane kiepsko. Zupełnie nie interesował mnie ani ciąg dalszy, ani wątek Jedi, ani wątek polityczny i militarny (a przecież pojawiają się tacy chociażby Chissowie). Nic nie było w stanie zmusić mnie do przyłożenia się do lektury. Poddałam się w połowie trzeciego tomu.
4. Planeta życia – Greg Bear (2000)
Przyznam bez bicia, że pamiętam z tej lektury trzy rzeczy. Pierwsza: kupiłam ją, by przeżyć jakoś ćwiczenia z filozofii (niech żyją zbunkrowane miejsca na końcu sali), druga: Zonama Sekot. Trzecia: kiepskie sceny, sztywne dialogi, podkreślanie na siłę tego, że Anakin jest Wybrańcem… I to byłoby na tyle. Pozycja stworzona chyba tylko po to, by napełnić kieszenie wydawcy, bo innego powodu nie widzę.
3. Szturmowcy śmierci – Joe Schreiber (2009)
Kocham, kiedy w ramach świata SF dostajemy opowieść będącą zupełnie „inną bajką”, scenerię traktującą tylko jako pretekst do snucia opowieści. Horror w świecie Star Wars? Świetnie! Przecież na tak wielu planetach może kryć się tak wiele niezwykłych rzeczy! Zatarłam łapki i zabrałam się do lektury. No tak, po co wymyślać coś oryginalnego? Weźmy motyw sprawdzony: zombie. Weźmy najbardziej charakterystyczny element świata: szturmowców Imperium. Weźmy dwie pierwszoplanowe postaci: Han Solo i Chewie. Na pewno się uda! A jednak… przewidywalna opowiastka, rozwiązanie zagadki mało zaskakujące, w efekcie dostaliśmy kiepską mini powieść. Litościwie nie wspomnę tutaj o drugiej części tego „dzieła”, przeczytałam tylko jej streszczenie i nie chcę wiedzieć więcej.
2. Planeta zmierzchu – Barbara Hambly (1997)
Zło, po trzykroć zło! A mogło być tak pięknie… Nieznana zaraza, tajemniczy kult, nowe zagadki związane z postrzeganiem Mocy przez Luke’a. Niestety, zapomniałam, że pisała to Barbara Hambly, a ona skłania się w stronę rozwiązań banalnych i nie potrafi wykorzystać tego, co już zostało zbudowane. Momentem, w którym książka spotkała się ze ścianą, było odkrycie tajemnicy bad guy’a, który okazał się zmutowanym karaluchem. Dziękuję, postoję. To było nawet gorsze niż Gamorreanie w pancerzach szturmowców.
1. Kryształowa gwiazda – Vonda McIntyre (1994)
Międzywymiarowa istota z obcej Galaktyki w kształcie złotawego bloba, który można było potraktować jako miły przyjemny, w dodatku leczniczy basenik? W roli czarnego charakteru, który tak naprawdę chciał tylko wrócić do domu? Czy tylko mnie powiało tutaj Star Trekiem w jego najgorszym, nawet nie jaskiniowym wydaniu? Naaaaah, są rzeczy, których nie da się zaakceptować, taką był właśnie Waru i jego współpraca z kolejnym sekretnym uczniem Lorda Vadera. Przeczytać i zapomnieć, o ile cenimy sobie własną poczytalność.