Każdy fan, który nieco dłużej pozostaje przy naszym wspólnym hobby, na pewno pamięta, jak tragiczną była forma powiązanych z uniwersum George’a Lucasa gier w okolicach premiery Mrocznego widma. Po triumfach święconych w początkowym przedziale lat dziewięćdziesiątych, produkcje sygnowane logiem LucasArts straciły impet, z tytułów przecierających nowe kierunki rozwoju dla całej branży, zmieniły się w kwintesencje tego, co jawi nam się w głowach, gdy słyszymy słowa „tytuł na licencji”. Ten bardzo niekorzystny trend Jedi Knight 2, jednak za prawdziwą rewolucję należy uznać nie grę Raven Software, a produkcję BioWare, która zdobyła ponad pięćdziesiąt nagród gry roku, przekonując do siebie potężną ilość osób, które przedtem krzywiły się na sam dźwięk słowa Gwiezdne wojny. Nad przyczynami takiego stanu rzeczy można by się długo rozwodzić, jednak Knights of the Old Republic(bo to o nich mowa) zdobyli tyle serc dzięki (pomijając fakt, że była to naprawdę doskonała gra) niezwykle dopracowanemu światu przedstawionemu. Było to stare, dobre uniwersum, jednak dzięki umieszczeniu akcji „jeszcze trochę dawniej temu”, ktoś niezwiązany z tematem mógł traktować je po prostu jako kolejny świat science fiction o niezwykle dopracowanej geografii czy zależnościach między poszczególnymi frakcjami. Aż żal byłoby poświęcić go na jedną jedyną produkcję. Dlatego też bardzo szybko ukazała się bezpośrednia kontynuacja gry (notabene, wprawdzie mniej dopracowana, ale według mnie o fabule i klimacie nawet lepszym od poprzedniczki), oraz serię komiksową, którą pod pieczę dostał nieznany szerszej publice John Jackson Miller. Serię, którą dzięki wydawnictwie Egmont, możemy od pewnego czasu śledzić w Polsce.
Alfred Hitchcock powiedział kiedyś że, dobra historia powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie musi tylko narastać. Pierwszy tom serii, Początek, jest wręcz wzorcowo opiera się na słowach mistrza kina suspensu. Komiks rzuca nas z miejsca w wartką akcję, a poszczególne główne postacie poznajemy już w trakcie trwania historii. Głównym bohaterem jest tutaj Zayne Carrick, młody padawan, który wprawdzie w żaden sposób nie dorównuje towarzyszom, jednak całym sercem wierzy, że uda mu się ostatecznie zostać rycerzem Jedi. Kiedy widzimy go po raz pierwszy, ugania się on za jednym z pomniejszych rzezimieszków zamieszkujących Taris, niejakim Marnem Hierogryphem (dla przyjaciół – Gryph), próbując w ten sposób zyskać choć nieco w oczach swojego mistrza, licząc, że sukces pozwoli mu odzyskać szansę na zostanie rycerzem. Musi się jednak spieszyć, zwłaszcza, że ceremonia pasowania na rycerzy z udziałem jego towarzyszy i ich mistrzów ma miejsce już wieczorem tego samego dnia. Udaje mu się w końcu złapać Grypha, ale kiedy spóźniony dostaje się na miejsce spotkania, widzi coś, czego kompletnie się nie spodziewał – swoich nauczycieli stojących z włączonymi mieczami nad ciałami jego przyjaciół.
Tak, jeśli miałbym wskazać kiedykolwiek najmocniejsze otwarcie historii, z jakim się kiedykolwiek spotkałem, pierwszy numer serii Johna Jacksona Millera z pewnością znalazłby się w ścisłej czołówce. I trzeba autorowi przyznać, że zabieg ten nie miał na celu taniego efekciarstwa – mistrzowie, na czele z Lucieniem Draayem, nauczycielem Zayne’a, rzeczywiście to zrobili. Dlaczego? Tego dowiadujemy się jeszcze w Początku, a to, co Carrick odkryje, stanie się motorem napędowym historii na najbliższe trzydzieści pięć numerów. Dość powiedzieć, że mamy do czynienia z naprawdę doskonale skrojonym spiskiem wewnątrz zakonu, którego początków można doszukiwać się jeszcze w czasach wojny z Exarem Kunem, a także przepowiednią wieszczącą zniszczenie Jedi przez kogoś ubranego w czerwoną zbroję. Im głębiej w nią wsiąkamy, tym opowieść bardziej wciąga, a poszukiwanie drobnych poszlak, mogących wskazać, o co w tym naprawdę chodzi sprawia olbrzymią frajdę.
Przez sześć numerów, składających się na pierwsze wydanie zbiorcze, poznajemy niezwykle barwną grupę postaci, która będzie nam z mniejszymi czy większymi zmianami składu towarzyszyła już do końca wydawania serii. Oprócz samego Zayne’a, główną rolę pełni tu na pewno wspomniany już Gryph, Snivvian który zna Taris jak własną kieszeń, a który pomoże niedawnemu antagoniście, kiedy ten stanie się celem obławy zarówno Jedi, jak i wymiaru sprawiedliwości. To właśnie on zapozna go z Jarael, Arkanianką opiekującą się starym, zwariowanym inżynierem – Camperem, którzy również będą towarzyszyć głównemu bohaterowi podczas burzliwych wydarzeń, w których epicentrum los rzuci starającego się udowodnić swoją niewinność Zayne’a. Oczywiście, przez historię przewija się masa innych postaci, które warto poznać samemu. Na jednym kadrze mamy okazje zobaczyć nawet samego Dartha Revana – niestety, a może na szczęście, twórcy nie zdecydowali się pokazać jego twarzy.
Jeśli chodzi o klimat , to mamy do czynienia z tym, co najbardziej chyba każdy w Gwiezdnych wojnach uwielbia. Mimo poważnej, dramatycznej fabuły, historia przepełniona jest humorem, który świetnie rozluźnia atmosferę i sprawia, że całość czyta się naprawdę znakomicie. Fani gier powinni być zadowoleni – większa część opowieści dzieje się na Taris praktycznie na samym początku Wojen Mandaloriańskich. Dzięki temu mamy okazję przekonać się na własne oczy, jak było kiedyś majestatyczne, a także jeszcze raz przenieść się do takich lokacji jak choćby podmiasto (nawet rakghule się pojawiają). Rysownikowi naprawdę należy się uznanie za sposób, w jaki odwzorował realia planety.
Jak już jesteśmy przy rysunkach, to ich twórcą jest Brian Ching, branżowy weteran, który już wcześniej obok Duursemy posiadał jedną z najbardziej rozpoznawalnych kresek w gwiezdnowojennych komiksach. Jego prace są naprawdę świetne, postacie mają bardzo rozbudowaną mimikę (co szczególnie istotne jest w wypadku Grypha), trzeba docenić też jego świetną współpracę ze scenarzystą – to właśnie Brian zasugerował, żeby Marn był Snivvanem. Choć w serii scenarzyści zmieniali się bardzo często, to jednak właśnie styl Chinga stał się jej niejaką wizytówką.
Podsumowując, w tym momencie rodzi się pytanie – czy warto zapoznać się z Początkiem? Odpowiedź jest bardzo prosta: tak. I to niezależnie, czy jesteśmy fanem gry czy nie – tak jak kiedyś przyciągnęła ona masę osób niemających większego pojęcia o uniwersum, dając im mnóstwo wspaniałej zabawy, tak teraz seria komiksowa jest zupełnie strawna dla każdego – nawet dla tych, którzy komputerowe RPG znają tylko z nazwy. Jednak i jej fani powinni być zadowoleni, ponieważ twórcy zadbali o kilka smaczków, a im dalej posuwać się będą w cyklu, tym więcej znanych miejsc i postaci zobaczą. Więc teraz, gdy ostatnia bariera, ta językowa, pękła dzięki wydawnictwu Egmont, każdy fan powinien postawić sobie ten tomik na półce. Nie będzie żałował.
Ogólna ocena: 9/10
Autor: Articles