Gdyby ponad pięć lat temu ktoś nam powiedział, że George Lucas sprzeda Star Wars Disneyowi, stary kanon przestanie być kanonem i od 2015 roku będziemy co roku dostawać nowy film z odległej galaktyki, większość z nas pękłaby ze śmiechu. Śmiem twierdzić, że zaraz po 25 maja 1977, to właśnie 30 października 2012 jest drugą najistotniejszą datą w historii Star Wars. Doskonale pamiętam szok wywołany informacjami z tego dnia, gonitwę myśli i pierwsze przewidywania co do wcale nie tak odległej przyszłości. Pół dekady minęło i jesteśmy w innym miejscu, innej rzeczywistości. Czas na małe podsumowanie tego, co się działo i dziać będzie.
Dwa lata rebootu
Najzabawniejsze jest to, że przez pierwsze dwa lata… nie działo się właściwie nic. Zanim podniesiecie raban, że jak to, że to nieprawda – tak, wydarzyło się bardzo wiele, ale zarazem samo uniwersum zatrzymało się. Wydano ostatnie komiksy i książki z tego, co w kwietniu 2014 roku stało się Legendami, zakończono serial The Clone Wars i skasowano kilka rozpoczętych projektów, takich jak 1313 czy Detours. Do tego oczywiście wymieniono wydawców gier i komiksów na EA oraz Marvela. Ale warto zauważyć, że pierwsze produkty z nowego kanonu, serial Rebels i książkowy wstęp do niego, Nowy świt, pojawiły się dopiero we wrześniu i październiku 2014 roku, niemal dwa lata po sprzedaży uniwersum. Wszystko to wpisało się w strategię wygaszania Star Wars na rzecz restartu związanego właśnie z animowanymi Rebeliantami i nadchodzącym wielkimi krokami Przebudzeniem Mocy.
Po wygaszeniu nastąpiła drastyczna zmiana ogólnej strategii wydawniczej dotyczącej zarówno produkcji filmowo-telewizyjnych, jak i literackich. George Lucas drążył temat Wojen Klonów do upadłego, w czasie, gdy w komiksach i książkach, poza rozwijaniem przygód Wielkiej Trójki i potomków, uderzono w najodleglejsze chronologiczne czasy, tak w przeszłości (Dawn of the Jedi), jak i przyszłości (Dziedzictwo i Przeznaczenie Jedi). Teraz nadeszła złota era Klasycznej Trylogii, co najmocniej widać paradoksalnie w dziejącym się przecież trzy dekady później Przebudzeniu Mocy. Nie licząc kilku wyjątków, większość książek i komiksów rozgrywa się w okolicach Epizodów IV-VI, a najmocniej eksploatowane są czasy przed Łotrem 1 i Nową nadzieją, ze szczególnym uwzględnieniem serialu animowanego Rebels. Także pierwszy Battlefront skupił się wyłącznie na Galaktycznej Wojnie Domowej.
Pasmo sukcesów
Czy odrodzone uniwersum Star Wars odniosło sukces? Posiłkując się statystykami należy zdecydowanie powiedzieć – tak. Sukces komercyjny nowych Gwiezdnych wojen jest oczywiście niepodważalny. Sukces artystyczny mierzony zarówno recenzjami krytyków, jak i ogółu widzów także został osiągnięty – najmocniej w kontekście obu filmów i serialu Rebels, czego dowodem niech będą oceny na portalach Rotten Tomatoes, IMDb, Letterboxd czy w mniejszym stopniu Metacritic. W przypadku literatury po jakiekolwiek sensowne dane można sięgnąć jedynie do Goodreads, gdzie średnia ocen dla książek nowego kanonu wynosi około 7.8/10, a komiksów 7.2/10.
To był głos szerszej publiki. Fani to nieco cięższy orzech do zgryzienia, chociaż paradoksalnie nie w przypadku filmów. Mimo istnienia dość głośnej (by wręcz nie rzec: lamentującej w niebogłosy) grupy fanów, którzy nie cierpią Przebudzenia Mocy, ogół fandomu przyjął Epizod VII ciepło lub bardzo ciepło. Wystarczy sięgnąć po różne sondy i ankiety na portalach dla fanów. W naszej redakcji tylko 1 osoba na 12, które w grudniu 2015 roku wypowiedziały się o The Force Awakens, oceniła tę produkcję negatywnie (czyli oceną niższą, niż 6/10). W przypadku Łotra 1 nie było nawet tej jednej osoby, co nie powinno dziwić: zdecydowana większość fanów wprost pokochała ten film.
Mniej pozafilmowej epickości
Problem zaczyna się z elementem, którym, przy całej mojej i redakcyjnej miłości do słowa pisanego i nieruchomych obrazków, żywo interesuje się stosunkowo niewielka część fandomu. Na wiele negatywnych opinii o nowym kanonie komiksowo-książkowym zaważyła decyzja Lucasfilmu o dekanonizacji Expanded Universe z kwietnia 2014 roku. Niektórzy w ogóle zrezygnowali z czytania nowej literatury, inni podeszli do niej z góry wyrobioną na „nie” opinią, wręcz uprzedzeniem. Jeszcze inni rozczarowali się limitacjami historii prezentowanych na papierze, ich relatywnie niewielkiej skali i ciągłego trzymania się bezpiecznego terytorium Klasycznej Trylogii.
W tej kwestii niewiele się jednak zmieni. Jest to wpisane w szerszą strategię rozwoju Star Wars powziętą przez Lucasfilm, gdzie wielkim budowaniem świata zajmują się wychodzące co rok filmy, natomiast cała reszta jest nastawiona wyłącznie na pogłębianie uniwersum – na ogół postaci filmowych oraz wydarzeń rozgrywających się wokół filmów, w najlepszym przypadku bohaterów i wydarzeń serialowych. Rebels bowiem znajdują się o stopień niżej, ale choć widzimy w tym serialu wiele istotnych sytuacji, to i tak są one nieporównywalne z tym, co widzieliśmy w kinie. Żadne wydarzenie z książki, gry czy komiksu nie może mieć większej wagi i nie może być bardziej epickie od wydarzeń filmowych. Obecna sytuacja wyklucza powstanie czegokolwiek w rodzaju gier Knights of the Old Republic, książkowej serii Nowa era Jedi czy wspomnianych już komiksów z cyklu Dziedzictwo. W związku z tym fani oczekujący podobnych historii będą rozczarowani.
Świetlana przyszłość?
Zupełnie osobną kwestią są liczne zawirowania związane z produkcją filmów. Ale czy dla nas, fanów, mają jakiekolwiek znaczenie, jeśli ostateczne dzieło nas satysfakcjonuje? Można jedynie gdybać, co by było, jeśli Kathleen Kennedy nie broniłaby swojej wizji Star Wars z taką zaciekłością. Nie sposób powiedzieć, jak wyglądałby Łotr 1 bez dokrętek, których autorem nie był Gareth Edwards, lecz inny reżyser. Osoby nieprzychylne Lucasfilmowi (i zazwyczaj sugerujące, że co złe, to Disney, który jak wykazałem w innym artykule nie ma nic wspólnego z wymyślaniem gwiezdnowojennych historii) naturalnie zawsze powiedzą, że film byłby lepszy z pierwotnym reżyserem lub scenarzystą. Nikt tego jednak nie wie i, jako się rzekło, w ostatecznym rozrachunku jest to bez znaczenia.
Nie mam wątpliwości, że najbliższa przyszłość Star Wars maluje się w jasnych barwach. Filmy są w dobrych rękach, do tego osobiście uważam, że książki i komiksy trzymają wysoki poziom, któremu nie grozi rychły spadek. Jeśli jest coś, czego się obawiam, to jedynie tego, że twórcy odległej galaktyki za bardzo zmęczą okres Klasycznej Trylogii. Trzy lata intensywnej eksploatacji tych czasów już powoli zaczyna się wielu fanom nie podobać – jeśli to się nie zmieni, za kolejne trzy lata większość z nas może już mieć serdecznie dość Galaktycznej Wojny Domowej. Mam jednak duży kredyt zaufania do Lucasfilmu i grupy wymyślającej gwiezdnowojenne fabuły, bo jak na razie drużyna Kathleen Kennedy mnie nie zawiodła. I oby tak zostało.