Muszę przyznać, że nie przepadam za antologiami – mało który, nawet dobry, autor jest w stanie poradzić sobie z limitem znaków i wymyślić do tego sensowną intrygę, tym bardziej jeśli temat jest narzucony z góry. Dotychczasowe gwiezdnowojenne zbiory opowiadań, które stanowią już kanon Legend, zazwyczaj nie powalały, ale nie były też specjalnie tragiczne, więc wiadomość o projekcie stworzenia antologii z okazji 40-lecia Nowej nadziei przyjęłam dosyć pozytywnie – w końcu teksty miały dotyczyć jednego z moich ulubionych fragmentów Gwiezdnej Sagi. Kiedy tylko książka pojawiła się zatem na rynku, zabrałam się do czytania.
Założenie jest zacne – 40 opowiadań na 40-lecie, każde pisane z tytułowego „pewnego punktu widzenia”, a do zabawy zaproszono autorów, którzy już mieli styczność z Gwiezdnymi wojnami czy to w formie książkowej, czy to komiksowej. Na liście znaleźli się między innymi Pablo Hidalgo, John Jackson Miller, Claudia Gray, Christie Golden, Chuck Wendig, Paul S. Kemp czy Alexander Freed, ale pojawiły się również osoby takie jak Wil Wheaton – tak, słusznie dotychczas kojarzony głównie ze Star Trekiem czy Ashley Eckstein, aktorka dubbingująca Ahsokę Tano, właścicielka firmy Her Universe oferującej geekową modę dla kobiet. Jak widać, zbiór dosyć intrygujący, a na pewno już obyty z gwiezdnowojennym wszechświatem. Co zatem może pójść nie tak?
Ano wszystko. Czterdzieści opowiadań z różnego punktu widzenia wymaga czterdziestu bohaterów i jakbyśmy się nie upierali, część z nich musi być dwudziestoplanowa. Ba, niektórzy po prostu nie pojawili się w filmie, chyba że jako niezidentyfikowany technik numer szesnaście. Można też wpakować do antologii postacie, które z Epizodem IV nie mają nic wspólnego: znaną z komiksów Doktor Aphrę (The Trigger) czy Lando Carlissiana (The Angle). Ale powiedzmy sobie szczerze: da się napisać znakomity tekst nawet z punktu widzenia tego właśnie wspomnianego technika (Grounded), jeśli ma się nań jakikolwiek pomysł i jeśli jest on jakkolwiek związany emocjonalnie z filmem. Niestety, jeśli pomysłu brak, to nawet Boba Fett nie jest w stanie tego uratować (Added Muscle).
To stanowi właśnie główną bolączkę tej antologii – pisanie „na siłę”. Są w niej bowiem opowiadania wbijające w fotel i naprawdę dające do myślenia, zarazem jednak są teksty gorzej niż słabe, takie, które przeskakiwałam, bo naprawdę niewiele mnie obchodziły losy Kobiety Pustyni z Nową nadzieją związanej zaledwie pretekstowo – fakt, że czeka na to, aż coś odwróci uwagę Jawów zajmujących się właśnie sprzedażą droidów niejakim Larsom, naprawdę nie wystarcza i jest dopisywaniem do historii rzeczy absolutnie niepotrzebnych (Reirin). Jest tekst poświęcony – uwaga uwaga – dianodze (The Baptist)! Tak, dianodze, dobrze czytacie. Opowieści poświęcone bywalcom kantyny Mos Eisley też, mówiąc szczerze, nijak nie dorównują temu, co mieliśmy w starym kanonie. Nie zapomnę też licznych facepalmów, jakie czyniłam przy opowiadaniu R5 (The Red One), poświęconemu pewnemu czerwonemu astromechowi, który omal nie został sprzedany Larsom zamiast Artoo. Tak, dobrze kojarzycie, mowa o niesławnym Skippym, robocie Jedi. Tu też dostał swoje pięć minut, bo przecież we wszechświecie Gwiezdnych wojen nic nie może pozostać przypadkiem i jego awaria jest właśnie samoistną decyzją. Jasne, może to stanowić ciekawe nawiązanie, ale ile można? Tych nawiązań jest miejscami aż za dużo, a nie wszystkie są jakby naturalne i do przełknięcia dla czytelnika.
Szczytem takiego rozwiązania jest, moim skromnym zdaniem, fragment opowiadania poświęconego Tarkinowi, kiedy to przychodzi do niego admirał Motti i sugeruje… no cóż, nie ukrywajmy, Gwiazda Śmierci daje Tarkinowi sporą przewagę taktyczną, również nad osobami wyżej postawionymi w Imperium (nie, żeby było ich specjalnie dużo). Pewnie, powiecie, przecież to normalna konsekwencja imperialnych przepychanek o pozycję i władzę, czego ja się czepiam. Ba, ja to powinnam być wręcz zachwycona! I może byłabym, gdyby nie jedna drobniutka rzecz – cały ten dialog brzmi jak żywcem wyjęty ze starego słuchowiska opartego na Nowej nadziei, a napisanego nie przez Pablo Hidalgo, a przez Briana Daleya. Tak, to może być nawiązanie, ale jak dla mnie użyto zbyt podobnych sformułowań – ja poczułam tylko niesmak i to dosyć spory (Verge of Greatness).
Jednak nie jest tak, że cała antologia nadaje się jedynie do odstawienia na półkę, żeby po prostu ładnie wyglądała. Znalazło się w niej kilka tekstów naprawdę znakomitych, pisanych z punktu widzenia osób, których dotychczas nie było w kanonie (starym czy nowym) zbyt wiele. Do takich bez wątpienia zaliczyłabym bardzo wiarygodną relację Raymusa Antillesa (Raymus), świetnie obrazujący imperialną papierkologię tekst tłumaczący, dlaczego porucznik Hija prawdopodobnie nigdy nie poniósł konsekwencji swojego zaniedbania z niezestrzeleniem pewnej kapsuły (The Sith of Datawork), opis zniszczenia Alderaanu „z tej drugiej strony” w wykonaniu królowej Brehy (Eclipse) czy znakomicie zobrazowane wahanie Mon Mothmy, co właściwie ma uczynić wobec spodziewanej ostatecznej klęski Rebelii (Contingency Plan). Tak, są perełki, ale są też opowieści zupełnie przeciętne i tu nawet zawiodły nazwiska, które rządzą w nowym kanonie (chociażby Claudia Gray ze swoim Master and Apprentice).
Założenie było znakomite, jednak chyba należało mierzyć siły na zamiary i solidnie zastanowić się nad doborem właściwych postaci i może też autorów. Warto zawczasu też przemyśleć, czy jest się w stanie dostarczyć czytelnikowi czterdziestu naprawdę dobrych opowiadań (albo przynajmniej strawnych), a nie wrzucić do zbioru kilka diamentów i przysypać to kupą liści – jasne, znajdą się i ładne, ale część zmienia się w bezkształtną masę, której brzydzimy się dotknąć. Czy warto kupić? Dla tych kilku tekstów pewnie tak, ale może warto poczekać na jakąś solidną promocję, bo trochę szkoda wydanych pieniędzy. Plus, nikt nie zwróci nam zdrowia psychicznego, które straciliśmy, czytając chociażby wierszowaną wiadomość do Vadera spłodzoną przez Palpatine’a (Palpatine autorstwa twórcy szekspirowskich adaptacji Gwiezdnych wojen, Iana Doeschera). Jakby co, ja ostrzegałam!
Ocena: 5/10