Co Sith chciałby dostać od Mikołaja

ynną planetę, gdzie trzeba było walczyć o wszystko. Więc walczyli. O jedzenie, picie, władzę, o swoje własne plemię, a w końcu o obronę ojczystej, świętej planety. Stworzyli cywilizację istot silnych, agresywnych, wolnych, zawsze i przede wszystkim dążących do samoperfekcji i nie tolerujących słabości. Stali się idealnymi antybohaterami, pariasami „normalnego” społeczeństwa, a wreszcie, idealnym wrogiem, przeciwko któremu wyprawy wojenne, stawały się czasami jedynym pomostem pomiędzy członkami Republiki.

Mroczni, tajemniczy, potężni i zdeterminowani by osiągnąć swoje cele za każdą cenę, stali się jednym z ulubionych narzędzi starwarsowych pisarzy i twórców. Wyposażeni w niezliczone floty i nieprzeliczone armie ruszali na coraz to nowe podboje Galaktyki. Zmuszeni do wydawania bilionów kredytów na superbronie urastali do miana najstraszniejszych terrorystów. Łączeni w dziwne struktury organizacyjne byli wysyłani na bezsensowne rzezie Jedi, którzy jeszcze bardziej bezsensownie dawali się eksterminować jak bezbronne szczenięta. Co dostawali w zamian za bycie głównymi (anty)bohaterami niezliczonych książek i komiksów? Pogardę, ośmieszenie i ostateczne porażki doprawione taką ilością głupoty, że amerykańskie komedie dla nastolatków wydają się być dziełami godnymi Nobla.

Wierząc gwiezdnowojennym pisarzom, każda superbroń może być skonstruowana tylko raz i pomimo początkowego geniuszu jego twórcy, zawsze jest słaby punkt, niewidoczny dla niego, ale za to dla wrogów dostrzegalny na pierwszy rzut oka. Pomimo „wyrżnięcia” tysięcy Jedi, siłami nader skromnymi, skazani są na porażkę przez podrzędnego użytkownika Mocy, na dodatek wyszkolonego przez sithyjkę, która akurat strzeliła focha. Głupsze to niż telenowela brazylijska. Staje się oczywistością, iż najlepiej wyszkoleni sithyjscy szermierze są w stanie walczyć tylko z najlepszymi wojownikami. Jeżeli staną na przeciwko kogoś znacznie słabszego, nie mają szans. Na miejscu Maula, tylko zobaczywszy Obiego, uciekałbym gdzie pieprz rośnie. Takie przykłady można by mnożyć. Nawet najbardziej przebiegli, inteligentni Sithowie popełniają w końcu idotyczny błąd lub ich całą serię, która ostatecznie prowadzi do ich porażki lub śmierci. Na dodatek tak głupiej, że mogła by dostać Nagrodę Darwina… Oczywiście każdy Sith, bez względu na jego ostateczny cel, musi w pewnym momencie wykazać masowym ludobójstwem, by wszystkich upewnić, iż jest zły do szpiku kości, a na dodatek, szalony.

Dlatego też, Drodzy Twórcy Gwiezdnych wojen, apeluję. Przestańcie się pastwić nad Sithami, którzy tak chętnie dostarczają wam wątków fabuły, którzy z dumą wojownika giną w bezsensownie przegranych bitwach i wojnach, i którzy bez słowa skargi przegrywają pojedynki, które mogliby wygrać z zawiązanymi oczami, bez używania rąk i skacząc na jednej nodze. Czy nie lepiej byłoby dla Was, pisarzy, i dla nas, czytelników, gdyby Sithowie przegrywali, bo wiadomo, że przegrać muszą, w wyrównanej walce i dzięki przewadze wroga, a nie przez swoje głupe błędy? Czy nie lepiej by było, gdyby czasami to sithyjskim wrogom dopisywało szczęście, a nie na Sithach ciążyła klątwa? Ja, jako Sith z zamiłowania i wyboru, życzę sobie by moi ziomkowie toczyli wojny mądre strategicznie, by staczali pojedynki genialne taktycznie i prezentowali się godnie jak na przedstawicieli jednej z najstarszej cywilizacji w Galaktyce przystało. Życzę sobie wrogów inteligentnych, będących wyzwaniem ze względu na swoje wyszkolenie i determinację, a nie dlatego, że mają więcej szczęścia niż Forrest Gump.