Sztuka dedukcji

Nazywam się Dike Bilejgir. Jestem pierworodną córką jednego z senatorów Iridonii, któremu marzyło się dziecko na fotelu kanclerza. W pierwszym roku trwania wojen klonów ukończyłam wyższe studia prawnicze w Akademii Raithal. Mając już upragniony dyplom rozpoczęłam kurs kryminologii, który zaliczyłam śpiewająco w ciągu dziewięciu miesięcy. Potem pojawiło się wolne stanowisko pracy w coruscańskich siłach policyjnych. Wbrew oburzeniu taty, stałam się jedną z tych „przekupnych, droidopodobnych maszynek do łapania złodziei części zapasowych”. Osobiście nie narzekałam na tę fuchę. Za każdym razem, kiedy trandoshańskie ciacha z sił antyterrorystycznych podsuwały mi jakiegoś gościa o niezbyt czystym sumieniu, ja znajdywałam na niego haka, a po pewnym czasie patrzyłam jak ten sam gość słucha donośnego głosu sędziego krzyczącego: „Winny!”.

Wykonując swoją pracę, zbierałam pochwały i ordery, a porucznik Divo wróżył mi nawet karierę nadinspektora. Szalejąca wojna zmusiła mnie do odejścia od biurka i rozpoczęcia kariery w terenie. Kilka razy ryzykowałam życiem. Raz nawet uratowałam senackiego wiceprzewodniczącego Ameddę, albo przynajmniej pomogłam go uratować. Widziałam i zrobiłam więcej niż niejeden kolega po fachu i niczego nie żałuję. Teraz jednak ponownie patrzę przed siebie i myślę. Na usta ciśnie mi się pytanie:

— Dolejesz mi jeszcze?

Devaroniański barman schował pod ladę przeglądany przez siebie cyfronotes i z przesłodzonym uśmieszkiem nalał mi następną kolejkę koreliańskiej brandy. Robił to udając, że gapi się na moje wyrostki czaszki i mając nadzieję, że nie zorientuję się, na co on naprawdę patrzy. Pewnie wolałby Twi`lekankę, ale tacy jak on pewnie nie mają wszystkiego, czego zapragną. Życząc mi smacznego, wziął do ręki brudną ścierkę, napluł do kufla, który jeszcze przed chwilą był całkiem czysty i zaczął rozcierać swoje zminiaturyzowane resztki pokarmowe po naczyniu. Jakoś nigdy nie słyszałam, aby białko znajdujące się w ślinie któregokolwiek niejadowitego gatunku zawierało właściwości dezynfekujące, ale nie znam się na anatomii innych ras.

Właściwie przy obecnie obowiązującym systemie politycznym, Zabrakowie, czyli między innymi ja, oficjalnie znają się tylko na walce, a ich podziemne organizacje stanowią realną groźbę dla nowego ładu. To wystarczyło mojemu przełożonemu, aby oskarżyć mnie o działalność wywrotową. Ten nerfopas, udając, że wykrył niebezpieczną terrorystkę, pewnie chciał okryć się sławą i ukryć swoje przekręty z — nazwijmy to — „przymusowymi napiwkami”. Proces sądowy w mojej sprawie trwał może półtora minuty i zaowocował luksusowym pobytem w mamrze.

Pięcioletnie wakacje w szalenie wygodnym pokoju z widokiem na inne cele i w towarzystwie przesympatycznego człowieka skazanego za gwałty dały mi aż nadto powodów aby nie lubić Imperium. Sprawy wcale nie poprawia fakt, że przed chwilą dostałam zwolnienie warunkowe, dwa lata przed ukończeniem kary. Teraz wystarczyłoby wymyślić jakiś genialny plan, dzięki któremu pozbawiona pieniędzy, poczucia celu i czystych ubrań była pani detektyw może coś zrobić ze swoim żałosnym życiem. Brak pomysłów? W takim razie pozostaje mi jeszcze jeden kieliszek.

Biorąc porządny łyk zabarwionej wody, którą barman nazywał alkoholem, prawie nie zauważyłam siadającego przy barze człowieka… zaraz, Balosarianina jak ja mogłam nie zauważyć tych antennapalpsów? Facet miał na sobie proste, niczym niewyróżniające się ubranie najpewniej kupione w jednym z okolicznych szmateksów. Uwagę przykuwał jego długi ciemny płaszcz, pod którym z pewnością coś ukrywał. Ciekawe, co dziewiętnastolatek może tam mieć.

— Może chcesz igiełek śmierci?

Pięknie, trafił mi się szumowiec! Chwytając się za głowę, zaczęłam gorączkowo myśleć, jakby się pozbyć tego ćpuna, tak aby nie wcisnął mi żadnego świństwa. Chyba zauważył moje zniechęcenie, ale najwyraźniej nie przejął się nim zbytnio:

— Wyglądasz na dziewczynę, którą coś gnębi. Odrobina ixetal cilony na pewno poprawi ci humor.

— A żebyś wiedział, że coś mnie gryzie. Właśnie mam ochotę komuś przyłożyć, a ty siedzisz trochę za blisko.

Naprawdę byłabym w stanie złamać mu rękę i z pewnością dałam mu to jasno do zrozumienia. Zastanawiające było jednak, dlaczego ten gość nadal głupkowato się do mnie uśmiechał.

— Już cię lubię, Dike. Może dam ci darmową próbkę? Jeśli ci się spodoba, chętnie dorzucę więcej.

— Teraz mnie zainteresowałeś. Chętnie dowiem się, skąd znasz moje imię.

Uśmieszek z twarzy Balosarianina nagle wyparował, a do jego móżdżka najwyraźniej dotarła właśnie informacja, że powiedział coś, czego nie powinien mówić. Zaczął powoli sięgać lewą ręką do jednej z kieszeni swojego płaszcza, ale nie docenił mnie. Szybkim ruchem chwyciłam go za ramię oraz wykręciłam je, zwalając obcego na podłogę. Wykorzystując fakt, że facet był ogłuszony, sprawdziłam co miał w kieszeni, do której sięgał. Tak jak myślałam, był to blaster łatwy do ukrycia model Q2 odbezpieczony i nastawiony na ogłuszanie. Kiedy mój nowy znajomy próbował wstać, poczęstowałam go solidnym kopniakiem w brzuch, a następnie przycisnęłam jego szyję butem i jednocześnie przestawiłam blaster na strzały o maksymalnej mocy.

— Teraz grzecznie wstaniesz i wyjdziesz ze mną na zaplecze, aby właściciel tego lokalu nie miał podłogi zabrudzonej twoim płynem mózgowo-rdzeniowym.

Balosarianin okazał się na tyle rozsądny, aby mnie posłuchać oraz nie próbować żadnych sztuczek w drodze na zewnątrz. W zaułku za barem kazałam mu oprzeć ręce na ścianie i stanąć w rozkroku. Przeszukując go, znalazłam pudełko igiełek śmierci, kieszonkowy cyfronotes, kilka ampułek żywieniowych, talię kart do sabacca (znaczoną), dwa granaty dźwiękowe oraz ukryty w bucie trzydziestocentymetrowy, ząbkowany wibronóż. Po odłożeniu wszystkich znalezionych przedmiotów na ziemię, obróciłam go twarzą do siebie i zaczęłam zadawać pytania. Przypomniały mi się dawne czasy, kiedy przesłuchiwanie więźniów było moją ulubioną rozrywką.

— Nazwisko twoje i gościa, który cię nasłał.

— Właśnie kogoś takiego szef potrzebuje. Choć muszę przyznać, że twoje pierwsze pytanie jest mało oryginalne.

— Mimo to oczekuję, że na nie odpowiesz, sleemo.

— Aaron Midgardsorm, szumowiec oraz zaufany szpieg lorda Yggry, do usług pięknej pani. Wybacz, że się nie ukłonię, ale boję się, że w takim wypadku jeszcze raz bym oberwał. I proszę uprzejmie, aby nie używała pani bardziej zaawansowanego huttańskiego nie przepadam za tym językiem.

— Po co mnie szukałeś?

— Lord Yggra ostatnio stracił… kogoś bardzo mu bliskiego. Zgodnie z jego poleceniem, miałem cię nafaszerować narkotykami albo ogłuszyć, a następnie zabrać do jego rezydencji, gdzie osobiście poprosiłby cię o pomoc w tej sprawie. Oczywiście nie omieszka sowicie cię wynagrodzić.

— Mogłeś mnie po prostu zapytać. A poza tym coruscańska policja chyba nadal funkcjonuje.

— No tak… Powiedzmy że Yggra bardzo ceni sobie swoją prywatność, więc musiałem zadbać o to, abyś nie zorientowała się, dokąd cię zabieram. Co do policji, to mój szef nie bardzo im ufa.

— A jeśli odmówię?

— Wówczas zabiorę swoje rzeczy, wręczę pani kilka kredytów jako rekompensatę za stracony czas, ucałuję pani rękę na do widzenia i pójdę szukać drugiego najlepszego detektywa na Coruscant.

Powiedział to z tak rozbrajającym uśmiechem, że byłam gotowa mu uwierzyć, ale doświadczenie nabrane w czasach kiedy byłam aktywna zawodowo jakoś mi na to nie pozwalało. Z tego, co pamiętam, Yggra był jednym z bardziej znaczących handlarzy narkotyków mającym swoje wpływy na kilku zurbanizowanych planetach. Jego firma oficjalnie zajmował się importem roślin z pokrytych lasami światów oraz eksperymentami genetycznymi mającymi na celu uodpornienie ich na warunki panujące w miastach. Znajdowało się mnóstwo ludzi, którzy zamierzali go wsypać, ale zebrane przez nich dowody były warte tyle, co grzejniki na Tatooine.

Mieszanie się do spraw bossów narkotykowych nie bardzo mi się uśmiechało, ale jakby się zastanowić, policjant, nawet były, który prowadząc nieoficjalne śledztwo przyłapałby Yggrę na gorącym uczynku, pewnie mógłby liczyć na odzyskanie twarzy, a zatem…

— Przyleciałeś jakimś pojazdem, czy będziemy musieli iść pieszo? — zapytałam mojego rozmówcę mając nadzieję, że wiem, co robię. Jego nieznikający z twarzy uśmiech wcale mnie do tego nie przekonywał.

***

Po około dwudziestominutowym locie, który spędziłam w kabinie śmigacza Koro-2, Midgardsorm wylądował na jednej z prywatnych platform w dość zamożnej dzielnicy. Wszędzie wokół sporo się działo. Pit droidy zajmujące się rozładunkiem wielokilogramowych skrzyń zderzały się z ithorianskimi ogrodnikami, zmierzającymi w stronę olbrzymich szklarni. Tu i ówdzie kręciło się kilku mechaników rasy Tintinna, ciągnących za sobą wózki wyładowane rozmaitymi narzędziami, a stale przylatujące i odlatujące śmigacze oraz obecność kilku droidów-tłumaczy utwierdzały w przekonaniu, że właściciel tego przedsiębiorstwa prowadzi całkiem przyzwoity interes. Jednak liczba najemnych ochroniarzy nie pozwalała mi zapomnieć, że Yggra prawdopodobnie macza palce w nieco mniej legalnym biznesie.

Pomiędzy cieplarniami i budynkami biurowymi znajdowała się elegancka, choć niezbyt duża willa z czasów republikańskich, będąca najwyraźniej w trakcie przerabiania jej na bazę wojskową rodem z Bastionu. Kilka generatorów tarcz ochronnych oraz działek blasterowych zainstalowano w taki sposób, aby nie rzucały się w oczy, ale nie aż tak starannie, aby wprawny obserwator ich nie zauważył. Po przekroczeniu olbrzymich drzwi znalazłam się w przestronnym holu z kilkoma pomieszczeniami po bokach oraz masywnymi schodami prowadzącymi na piętro. Na ich szczycie stał siwiejący Falleen odziany w czarne jak noc szaty. Kiedy tylko nas zauważył, pośpiesznie, ale z wdziękiem zszedł ze schodów, aby nas powitać.

— Panna Bilejgir, jak mniemam. Mnie nazywają Lord Yggra. Żałuję, że przyszło nam spotkać się w sprawach… biznesowych.

Patrząc z bliska można było zauważyć, że facet nie tylko handluje narkotykami, ale sam ma słabość do swojego towaru. Świadczyły o tym zniszczone łuski na jego twarzy oraz podkrążone, zaczerwienione oczy. Wydawał się również dziwnie blady, a jego krążące w powietrzu feromony jakoś mnie nie ogłupiały. Uznałam to za dobry znak facetowi będzie trudniej mnie okantować. Mimo to, wcale nie miałam ochoty zbyt długo przebywać w jego towarzystwie, zatem od razu przeszłam do rzeczy.

— Co tu się stało, jak mam pomóc, i co za to dostanę?

— Lubię bezpośredniość. Aaronie, możesz wrócić do swoich obowiązków. Ja oprowadzę naszego gościa.

Stojący obok mnie Midgardsorm lekko się skłonił, a następnie pobiegł do jednego z bocznych wejść. Yggra natomiast zachęcił mnie gestem prawej ręki, abym poszła za nim na wyższe piętro. Pokonawszy odległość, przy której bardzo przydałby się grawicykl, stanęliśmy przed niczym nie wyróżniającymi się drzwiami. Wprowadzając kod dostępu, Yggra spojrzał na mnie jakby zastanawiał się, czy wybrał odpowiednią osobę. Widząc moją kamienną twarz, chyba utwierdził się w przekonaniu, że wzywając mnie, podjął słuszną decyzję.

Kiedy drzwi się otworzyły, ujrzałam skromnie urządzony pokoik będący połączeniem mieszkania i pomieszczenia służbowego. Srebrzystoszara tapeta tworzyła dość nieprzyjemne wrażenie, ale chyba tylko ja tak uważałam, gdyż na ścianach nie powieszono żadnych obrazów, gobelinów ani nic innego, co mogłoby jakoś ożywić wystrój. Jednoosobowe łóżko ustawiono na wprost sporego okna w taki sposób. aby promienie słońca nie oślepiały śpiącego. Po drugiej stronie pomieszczenia znajdowało się biurko zwieńczone półką z niewielką kolekcją ustawionych w idealnym porządku rzeźb ze światła. Na biurku oprócz niewielkiego interfejsu Holonetu walało się kilka medpaków oraz stymulantów adrenaliny, niewątpliwe wyjętych ze stojącej nieopodal apteczki.

Wszystkie te szczegóły zauważyłam jednak dopiero po pewnym czasie, gdyż moją uwagę przykuł elegancki szarobrązowy dywan oraz leżąca na nim martwa Sullustanka. Była w wieku około sześćdziesięciu pięciu lat, średniego wzrostu, z krótkimi siwymi włosami związanymi w warkocz. Ubrana była w płócienny biały kitel medyczny w wielu miejscach poplamiony krwią. Głęboko rozcięte gardło, podziurawiona klatka piersiowa oraz wyraźne rany na twarzy świadczyły, że morderca miał mnóstwo czasu na dokonanie zbrodni. Przyznaję, że widywałam gorsze rzeczy, ale na ten widok jakoś straciłam ochotę na ciasto uj, które kusiło mnie przez cały dzień.

— Niech się pan spodziewa, że narobi się sporo szumu wokół tej sprawy. — Taka gadka często rozwiązywała język klientom, którym zależało na dyskrecji, a Yggra najwyraźniej należał do takich.

— Wezwałem panią, ponieważ sporo słyszałem o pani umiejętnościach i nie życzę sobie rozgłosu. Gdyby była pani biznesmenem takim jak ja, na pewno by pani zrozumiała.

— Jak pan chce, ale w takim wypadku nie mogę nic obiecać. Może zanim zacznę, odpowie pan na pytania, które zadałam przy wejściu do pańskiego domu.

— Naturalnie. Leżąca tutaj kobieta to Vittima Traci, pielęgniarka, która ostatnimi czasy zajmowała się moim leczeniem. Kiedy sześć godzin temu znaleziono ją tutaj martwą, byłem oczywiście zszokowany, ale nie pozbawiło mnie to trzeźwości umysłu. Natychmiast zebrałem wszystkie osoby, które mogły mieć cokolwiek wspólnego ze śmiercią Vittimy oraz zabroniłam im opuszczać teren mojej rezydencji. Nie było to specjalnie trudne rzadko przyjmuję gości, a moi pracownicy również nieczęsto bywają w moim domu. Następnie Aaron, którego już pani poznała, „zachęcił” więziennego naczelnika do pani zwolnienia, a następnie sprowadził tutaj. W zamian za rozwiązanie przez panią tej zagadki oraz wskazanie winnego oferuję dziewięć tysięcy imperialnych kredytów oraz walizkę dokumentów, oczerniających pani byłych przełożonych. Na pewno ułatwią one pani odzyskanie dawnej posady.

— Szalenie hojna propozycja. Chyba głupi by nie brał tej roboty. Mógłby mi pan jeszcze powiedzieć, gdzie pan przebywał, kiedy doszło do zdarzenia?

— W swojej sypialni. Widzi pani, nie jestem już najlepszego zdrowia, zatem powinienem większość czasu spędzać na odpoczynku, ale niestety nie mogę sobie pozwolić na zaniedbywanie mojej firmy. Jeśli to wszystko, chętnie bym panią teraz zostawił i wrócił do interesów. Moi strażnicy są do pani dyspozycji. — Doznając ataku kaszlu, Yggra poszedł w swoją stronę

Dziewięć kawałków i perspektywa zmieszania z błotem ludzi, którzy schrzanili mi życie dzięki Mocy za taką robotę!

***

Poszukując śladów, pierwsze co zrobiłam to zbadałam ciało. Chyba już wspominałam, że nie jestem dobra z ksenobiologii, ale nie potrzebowałam tytułu w tej dziedzinie, aby od razu zauważyć, że przyczyną śmierci Tracii było niewątpliwie poderżnięcie gardła. Tuż przed śmiercią musiała stać zwrócona twarzą do okna, kiedy niezauważony morderca zaszedł ją od tyłu i używając ząbkowatego ostrza, rozciął tętnicę Sullustanki. Silny krwotok najwyraźniej nie dał mu absolutnej pewności, co do tego, czy ofiara zaraz wyzionie ducha, zatem używając tego samego narzędzia, zadał jedenaście ciosów w klatkę piersiową, siedem razy przebijając lewe płuco i cztery razy prawe. Doszło przy tym do poważnego uszkodzenia również innych narządów. Morderca chyba chciał wyjść na totalnego wariata, gdyż twarz denatki była poharatana w bestialski sposób.

W kieszeniach Sullustanki nie było nic wartościowego, a zgodnie ze słowami strażników, z jej pokoju nic nie zniknęło, co zdecydowanie świadczyło o tym, że sprawca zbrodni wszedł do pokoju, kierując się jedynie rządzą krwi, a nie w celu przywłaszczenia sobie czegoś. To dość nietypowe, bo stojące nad biurkiem figury wyglądały na dość wartościowe. Za coś takiego na pewno można by zarobić kilka kredytów.

Przeszukując pokój centymetr po centymetrze, nie znalazłam nic nietypowego, poza niewielką kartką wciśniętą między palce denatki. Na splamionym krwią materiale dało się odczytać kilka niedbale nabazgranych słów: „Ju kulla rah dou kankii kang”, co w języku huttańskim oznacza: „Jesteśmy takimi samymi szumowinami”. Ktokolwiek był sprawcą, najwyraźniej miał słabość do cytatów, a także dobrze wiedział jak zacierać ślady. Przekonana, że niczego już się tutaj nie dowiem, przekazałam strażnikom by wysłali Traci do kostnicy, a ja przeszłam do części zwanej przesłuchaniem podejrzanych. Było ich troje: podopieczny denatki, ithoriański naukowiec oraz jakiś ćpun, o którym wiadomo wyjątkowo mało.

Na pierwszy ogień poszedł ludzki dzieciak, Wes Callis, który uczył się u Tracii zawodu lekarza. Był to młody, może dwudziestodwuletni, wysoki blondas, od dwóch lat na studiach medycznych. Ta sprawa tak go przeraziła, że trzęsło nim jakby doznał nagłego wyładowania układu nerwowego.

— Dz-dzień dobry, pani inspektor. — Młody nie był w stanie opanować drżenia rąk kiedy siadał przede mną.

— Czy dobry to się zaraz okaże. Pierwszy raz wpadłeś? — Przerażonych podejrzanych trzeba zasypywać prostymi pytaniami z delikatną nutą wrogości.

— Nie… Nigdy nie byłem karany ani nawet, ten… podejrzewany o przestępstwo. Poza tym, dlaczego miałbym zabijać ciocię?

— Ciocię?

— Tak ją nazywałem. Na pewno słyszała pani, że Sullustanie potrafią bardzo przywiązać się do swoich… tego… przyjaciół.

— A zatem byłeś jej bliskim przyjacielem. Powiesz mi coś więcej o tym waszym związku?

— Ciocia była starą przyjaciółką mojej matki. Zawsze była spokojna i nieśmiała, ale jeśli kogoś polubiła, to traktowała go jak własne dziecko. Tak było na przykład ze mną. Od małego uczyła mnie medycyny oraz zachęcała abym podjął studia. Kiedy otrzymała propozycję pracy u lorda Yggry, zaproponowała żebym brał u niej praktyki. Naprawdę nie miałem powodu, by ją zabijać. Poza tym odwiedzałem ją tylko rankami, po czym udawałem się na uczelnię. Nie miałbym czasu, aby zadać jej aż tak poważne rany.

— A może jednak? „Ciocia” miała dobrze płatną pracę, a oprócz niej byłeś jedyną osobą z jako takim wykształceniem medycznym i jednocześnie znającą brudne interesy Yggry. Może przyszło ci do głowy, że jeśli ciocia zniknie załatwisz sobie cieplutką posadę?

— Nie, nie, nie! Absolutnie nie! Niech pani nawet o tym nie myśli! — Młody obficie się pocił. Dlaczego miałbym to robić?! Jestem z zamożnej rodziny! Ciocia była moją przyjaciółką! Odwiedzałem ja, rozmawialiśmy na różne tematy, często dawałem jej prezenty…

— Jakie prezenty? — Nie żeby to miało jakieś znaczenie, ale młody za bardzo się nakręcał. Musiałam jakoś odwrócić jego uwagę.

— W-widziała pani te świetliste rzeźby nad jej biurkiem? Większość z nich była prezentami ode mnie. Taki mały dowód przyjaźni.

— Mały? Takie rzeźby nie należą do tanich.

— Owszem, ale ciocia zawsze miała do nich słabość, a ja nie potrafiłem jej ich odmówić. Mówię prawdę! Naprawdę jestem niewinny!

— Jesteś prawo czy leworęczny? — Proste pytanka wyrwane z kontekstu bywają pomocne przy zbywaniu maniaków z tropu.

— Prawowo… to znaczy prawo… co to ma wspólnego ze śledztwem? — Młody chyba wreszcie się uspokoił, ale naprawdę powinien poddać się jakiejś terapii.

— Wracając do tych figur… — Młody zniżył głos. — Jeśli to panią interesuje to mogę dodać, że na rzeźby cioci miał chrapkę jeden z naukowców Yggry. Ten kretyn niedawno wtłoczył pyłki grzybów balo do jednego z wentylatorów. Wykryto to dopiero po kilku dniach, więc pyłki dostały się niemal do wszystkich zakamarków firmy. Facet musiał zapłacić z własnej kieszeni za odkażanie, więc teraz jest spłukany. Na pewno nie zaryzykowałby kradzieży własności Yggry, ale figury cioci teraz nie mają żadnego właściciela. Gość, o którym mówię właśnie siedzi w sąsiednim pokoju pilnowany przez strażnika. Myśli pani, że to zbieg okoliczności?

— Przez zbieg okoliczności ostatnie pięć lat spędziłam w pudle. Lepiej powiedz mi jakie masz alibi.

— Przygotowywałem się do egzaminu i chciałem poprosić ciocię o pomoc w nauce. Kiedy wszedłem do jej pokoju, już nie żyła. Pamiętam tylko, że potem chyba zemdlałem. Pewnie myśli pani, że ściemniam, ale powtarzam, że jestem niewinny!

Zostawiłam tego smarkacza w towarzystwie strażnika — niech teraz on się trochę pomęczy, ja mam Ithorianina do przesłuchania.

Noden Tuadanbe naukowiec (dowód: biały fartuch), około czterdziestu lat, specjalista od morfogenezy i embriologi roślin, koledzy wołają na niego „mnich”. Czekał na mnie w drugim pokoju wygodnie oparty na krześle i z rękami położnymi na stole. Promieniował od niego spokój.

— Witam. Zapewniam panią, że przesłuchiwanie mnie to strata czasu. Prawie nie znałem Vittimy, a kiedy doszło do morderstwa byłem zajęty swoimi codziennymi obowiązkami.

Poprawka — „spokój” to nie najodpowiedniejsze określenie. Właściwsze byłby „całkowity brak emocji”. Aż się prosił, aby mu przyłożyć, ale niestety, z doświadczenia wiem, że jeśli będę się zachowywać równie spokojnie, to owinę sobie takiego wokół palca. Siadając naprzeciwko niego próbowałam nie parsknąć śmiechem na widok tej jego głowy w kształcie młotka — Ithorianie jakoś zawsze mnie śmieszyli.

— Wie pan, osobiście wierzę, że jest pan czysty jak łza, ale mimo to muszę zadać panu kilka pytań.

— Na wszystkie odpowiem zgodnie z moją najlepszą wiedzą.

— Co pan robił, kiedy doszło do morderstwa?

— Tak jak mówiłem, wykonywałem swoją pracę. Od czasu awarii systemu wentylacyjnego cambylictusy lorda Yggry nie mają się najlepiej. Po wykonaniu wszystkich niezbędnych czynności pielęgnacyjnych, zająłem się sadzeniem kilku innych roślin. Większość dnia spędziłem w cieplarniach. Gdy skończyłem udałem się w stronę laboratorium genetycznego w celu dokonania kilku niewielkich badań. Spacerując na korytarzu swoim zwyczajem wsłuchiwałem się w wszechogarniającą ciszę, którą zakłócił tylko jeden dość głośny dźwięk, wydawany prawdopodobnie przez zepsutego droida protokolarnego na zewnątrz. W tym dźwięku było coś poetyckiego; pękniecie metalowego serca w postaci huku połączone z ledwo słyszalnym ostatnim tchnieniem stalowych płuc przerodzonym w infradźwięki…

— Zanim pan skończy… — zaraz stanę się niebezpieczna dla otoczenia, strażnik najwyraźniej też tracił cierpliwość, gdyż zaczął przeglądać swój cyfronotes — …pogrążony w marzeniach, dotarł pan do laboratorium, skąd po pewnym czasie zabrali pana strażnicy. Jakie badania pan prowadził?

— Och, szukałem jakiegoś sposobu na wytępienie grzybów, które zaległy się w niektórych szybach wentylacyjnych. Zapewne wie pani, że grzyby balo dla niektórych gatunków są silnie trujące, zatem byliśmy zmuszeni odciąć niektóre przewody do czasu rozwiązania tego problemu.

— No dobrze. To teraz niech pan mi powie, co łączyło pana z zabitą? Podobno bardzo podobały się panu jej rzeźby, które bez problemu sprzedałby pan na pierwszym lepszym targu, a zarobione pieniądze przeznaczył na… powiedzmy, pozbycie się grzybów. Jeśli dobrze liczę, zostałoby też sporo na prywatne wydatki.

— Nie ukrywam, że moja sytuacja finansowa jest kłopotliwa, ale nie posunąłbym się ani do kradzieży, ani do morderstwa. Jestem uczciwą osobą.

— Przepraszam, że przerywam, pani inspektor wtrącił się strażnik. Właśnie sprawdziłem raporty techników. Od dwóch tygodni nie zgłosili żadnej awarii jakiegokolwiek droida. Tuadanbe chyba kłamał z tym dźwiękiem, który słyszał w drodze do laboratorium.

Błagając w duchu Moc, aby ten trop okazał się słuszny, spojrzałam na obuchogłowego, który… nadal siedział w tej samej pozycji, nie okazując żadnych oznak zaniepokojenia. Zdecydowanie wolałabym aby przynajmniej udawał zaskoczenie.

— Wspominałem, że ten dźwięk obudził we mnie inwencję twórczą i pod jego wpływem dałem się ponieść fantazji. Gdyby wcześniej mi pani nie przerwała na pewno dodałbym, że po przejściu kilku kroków doszedłem do wniosku, że dźwięk wydawał się dochodzić z pokoju Vittimy. Dźwięk nie brzmiał aż tak groźnie, nie czułem zapachu spalenizny, nie nastąpiło też żadne wołanie o pomoc, zatem uznałem to jedynie za niegroźny wypadek z urządzeniem elektrycznym. Wówczas postanowiłem wrócić do swoich spraw.

— To może wiesz, kto mógł być mordercą? Pracujesz tu od dawna i powinieneś wiedzieć, czy Traci miała jakichś wrogów.

— Przecież mówiłem, że prawie jej nie znałem i nie chcę oczerniać nikogo z moich kolegów. Osobiście radziłbym przyjrzeć się temu narkomanowi. Takim szumowinom nie można ufać.

Jeżeli ten gość nie był naprawdę dobrym aktorem, to najwyraźniej mówił prawdę, choć w tym jego pozbawionym emocji głosie było coś co mnie niepokoiło. Trudno, najwyżej przepytam go później nieco dobitniej.

— To wszystko, panie Tuadanbe.

— Cieszę się, że mogłem pomóc.— Ithorianin wstał oraz ukłonił się czyniąc przy tym prawą ręką gest podobny do tego, który dżentelmen wykonuje przed pocałowaniem kobiety w dłoń. Zignorowałam to i po prostu wyszłam.

***

Na liście osób do przepytania został jeszcze uzależniony od narkotyków żebrak, znaleziony w jednym z korytarzy. Miał jakieś trzydzieści lat, pomarszczoną skórę oraz łysiejącą czaszkę. Jego imię jakoś mnie nie interesowało. Facet na szczęście nie był pod wpływem, ale ten stan najwyraźniej utrzymywał się już kilka godzin i widać było po nim pierwsze oznaki głodu.

— Zrobisz mi tę przysługę i weźmiesz winę na siebie? Nie mam pojęcia po co właściwie zadałam to pytanie, ale śledztwo już nieźle napsuło mi nerwów i naprawdę chciałabym już je zakończyć.

— Kava duumpa D`imperiolo stuupa. Facet mówił fatalnym huttańskim, a nazywanie mnie parszywym imperialnym głupkiem wcale nie poprawiło mi humoru.

— Też cię kocham, przystojniaku. Mówisz może w Basicu?

— Noubata!

— Naprawdę? Więc skąd wiesz co właśnie do ciebie powiedziałam?

— Eee… Poodoo! Zdradziłem się!

— Dokładnie tak. Zaczęłam powoli zbliżać do niego twarz oraz podnosić głos — Teraz grzecznie powiesz mi, skąd wziąłeś się w rezydencji Yggry i nie będziesz próbował mnie znowu wykiwać!

Walnęłam pięścią w stół i wróciłam na swoje miejsce. Z takimi jak on trzeba głośno i wyraźnie.

Gość przełknął ślinę, zastanawiając się pewnie, jaką decyzję podjąć. W końcu postanowił wylać na mnie to, co ma do powiedzenia.

— Zdaję sobie sprawę, że uzależnienie to straszna choroba, ale rzucić jest równie trudno, co znaleźć dobry towar. Zresztą, kiedy już się go znajdzie, to zawsze bywa krucho z forsą. Chciałem tylko wziąć kilka igiełek z domu Yggry i wyjść. Facet jest bossem narkotykowym — na pewno by nie zauważył zniknięcia kilku paczek.

— Niech zgadnę: wtargnąłeś na teren prywatny, włamałeś się do cudzego domu z zamiarem kradzieży, a że pani Traci cię przyuważyła, musiałeś się jej pozbyć. Mam rację?

— Nie! Nikogo nie zabiłem! Przyszedłem tu tylko po prochy!

— A jak tu wszedłeś? Ten dom to praktycznie forteca.

— Przez szyby wentylacyjne. To był jedyny sposób aby wejść i wyjść niepostrzeżenie. Słyszałem, że większość przewodów wyłączono z powodu skażenia pyłkami grzybów balo. Jestem przyzwyczajony do ich działania, więc mogłem czuć się bezpiecznie.

— Skoro trzymałeś się zanieczyszczonych tuneli, musiałeś przechodzić przez pokój Traci. Na pewno ją widziałeś.

— Owszem, ale kiedy czołgałem się przez przewody w jej pokoju widziałem, że jeszcze żyła. Cholerna Sullustanka prawie mnie zauważyła przez ten hałas.

— Hałas?

— Jakiś cymbał chyba naprawiał wentylację, kiedy byłem w środku. Wiesz, Sullustanie mają świetny słuch przez te swoje wielgachne uszy, więc od razu zlokalizowała źródło dźwięku. Walenie po chwili ustało, więc odwróciła wzrok od szybów i mogłem przejść dalej. Po jakimś kwadransie trafiłem do magazynu i znalazłem to po co przyszedłem.

— I byłeś na tyle tępy, aby od razu zażyć i dać się złapać strażnikom!

— Zaczęli mnie szukać wcześniej. Od czasu odpalenia granatu do chwili, jak mnie złapali, minęło dobre kilka minut.

— Moment! Jakiego granatu?

— No, dźwiękowego. Strażnicy odpalili go, aby mnie ogłuszyć. Myślałem, że rozsadzi mi łeb.

— I cały czas myślałeś, że zatrzymali cię tylko z powodu kradzieży? O morderstwie dowiedziałeś się dopiero przed chwilą?

— Dokładnie! Zastanów się, kobieto! Po co miałbym kogoś zabijać?! Przysporzyłbym sobie tylko kłopotów. Poza tym po co załatwiać lekarza gościa, od którego można niepostrzeżenie podbierać prochy?! Yggra i tak jest już jedną nogą w grobie, a ten kto przejmie po nim interes może być bardziej czu… czuj…

Podejrzany głośno kichnął, wyrzucając z siebie strumienie żółtawych glutów i wytarł je rękawem prawej ręki. Wpatrując się w jego walkę ze swoimi wydzielinami, z trudem powstrzymywałam odruch wymiotny.

— I jeszcze jedno. Wiem, że w pokoju trupa nie znaleziono narzędzia zbrodni, więc zabójca musiał je schować gdzieś w domu albo nadal ma je przy sobie. Ja nie mam noża, ale ten Calllis na pewno ma niemałą kolekcję ostrzy chirurgicznych. Przycisnąłbym go jeszcze trochę.

— Pomyślę nad tym… — I nagle olśnił mnie bolesny przebłysk geniuszu.

Może ten gość powiedział mi kilka przydatnych rzeczy, ale dalsza rozmowa nie miała większego sensu — wszystko rozgryzłam.

***

Po upływie pół godziny siedziałam już w wygodnym fotelu w bibliotece. Naprzeciw mnie siedzieli wszyscy trzej podejrzani — Tuadanbe jak zwykle nie zdradzał żadnych emocji, podczas gdy Callis i narkoman wyglądali na przerażonych, chociaż ten drugi znacznie skuteczniej to ukrywał. W pokoju byli też obecni Yggra oraz Midgardsorm, który najwyraźniej przejął obowiązek opieki nad Falleenem. Biblioteka była pogrążona w półmroku, a ja pozwoliłam, aby przez pierwsze kilka minut naszego spotkania panowała absolutna cisza. Lubię patrzeć, jak takie czekanie doprowadza niektórych do szału. W końcu zaczęłam monolog.

— Lord Yggra wynajął mnie, abym wytropiła osobę odpowiedzialną za śmierć Vittimy Traci. Uważam, że wykonałam swoje zadanie, ale chciałabym jeszcze podzielić się swoimi spostrzeżeniami. Jak zapewne wszyscy wiecie… Chwileczkę! Lordzie Yggra, czy poinformował pan rodzinę pani Tracii o tym tragicznym zdarzeniu?

— Rety! Zupełnie o tym zapomniałem! — Yggra świetnie udawał, że leży mu to na sercu.

— Nic nie szkodzi. Tak się składa, że razem z panem Callisem przygotowałam odpowiedni list. Proszę, oto on. Pozwoliłam sobie użyć staromodnego papieru, gdyż tragicznie zmarła bardzo lubiła ten sposób zapisywania informacji.

Wyciągniętą przeze mnie kartkę wziął Midgarstrom i zaczął głośno czytać zapisany na niej tekst.

— „Z najszczerszymi wyrazami współczucia pragniemy poinformować państwa o tragicznej śmierci pani Vattamy Trucii…” — Panno Bilejgir, przecież zmarła nazywała się Vittima Traci! Musiała się pani pomylić!

— Czyżby? — zapytałam, podchodząc do Balosarianina. No, rzeczywiście. Czy mógłby pan to poprawić?

Midgarstrom pośpiesznie nabazgrał poprawione nazwisko Sullustanki, po czym przeczytał resztę listu. To były bardzo piękne słowa. Naprawdę trudno było mi je posklecać, nie mając we krwi kilku promili alkoholu. Kiedy wszyscy zdążyli okazać swoje wzruszenie, Midgarstrom oddał mi papier, a ja zapewniłam go, że wkrótce trafi on do rodziny zmarłej. Spojrzałam na kartkę jeszcze raz, aby się jeszcze o czymś przekonać. Gdy zobaczyłam, że się nie pomyliłam, natychmiast podbiegłam do drzwi biblioteki i je zamknęłam.

— Drodzy panowie. Morderca właśnie został schwytany.

Ten mój komentarz wywołał niemałe poruszenie. Wszyscy zaczęli nerwowo się rozglądać, obgryzać paznokcie, bawić się włosami. Nawet u Tuadanbego można było zauważyć drganie powiek. Po raz kolejny pozwoliłam, aby zapadła cisza, którą przerwał Yggra.

— Litości! Skoro rozwiązała pani tę sprawę proszę wskazać, który podejrzany jest winny!

— Och, lordzie Yggra, winny nie jest żaden z podejrzanych. Morderca nazywa się Aaron Midgarstrom.

— Bzdura! Winny jest z pewnością ten narkoman! Po co niby… — Protesty Balosarianina tylko utwierdziły mnie w moim przekonani.

— Niech pan nie próbuję nikogo zwodzić! Może umiesz maskować swoje ślady, ale jednak zostawiłeś kilka wskazówek, które cię zdemaskowały! — Wycelowałam do niego z blastera, tego samego, którego zabrałam gdy spotkaliśmy się pierwszy raz. — Teraz zachowaj się jak cywilizowana istota, usiądź i pozwól mi wyjaśnić co się zdarzyło!

Wściekły Balosarianin zajął ponownie swoje miejsce. Nadal mając go na muszce, zaczęłam odtwarzać zdarzenia.

— Jak zapewne wszyscy wiecie, lord Yggra nie cieszy się już dobrym zdrowiem, zatem potrzebował stałej opieki zawodowego lekarza. Wiadomą rzeczą jest też fakt, że niektórzy chętnie przejęliby jego interesy, które najpewniej powierzyłby zaufanej osobie. A kogo można obdarzyć większym zaufaniem, niż sumiennego pracownika, który zaoferował swoją pomoc i przyjaźń, gdy jego szef stracił bliską osobę? Midgarstrom kierując się właśnie taką logiką, zakradł się do pokoju Tracii, wykorzystując pokryte grzybem szyby wentylacyjne. Jego Balosariańska odporność na trucizny zapewniła mu bezpieczeństwo, choć nie pomogła w bezszelestnym przejściu przez tunel. Wydawane przez niego hałasy usłyszała zarówno ofiara, jak i ukryty nieco dalej narkoman.

— Hej! Ja mam imię! — przerwał mi jeden ze słuchaczy. Nie zwracając na niego uwagi, kontynuowałam swoją historię.

— Po dodarciu do pokoju Tracii, Midgarstrom wyrzucił w jej stronę granat dźwiękowy, którego wybuch usłyszały co najmniej dwie obecne tutaj osoby. Na skutek działania dźwięków o niskiej częstotliwości, Traci doznała silnego krwotoku z uszu oraz oszołomienia, co jest charakterystyczną reakcją jej rasy. Wówczas Midgarstrom wyszedł ze swojej kryjówki i używając noża, poderżnął jej gardło. Jako, że jest leworęczny i zaszedł swoją ofiarę od tyłu, rana na jej szyi znajduje się właśnie po lewe stronie. Aby upewnić się, że Sullustanka nie żyje, zadał dodatkowo jedenaście ciosów w klatkę piersiową, z przyczyn oczywistych najczęściej trafiając w lewą stronę jej ciała. Twarz Tracii zmasakrował jedynie po to, aby ukryć uszkodzenie uszu spowodowane działaniem granatu. Następnie w martwej dłoni swojej ofiary umieścił kartkę ze zdaniem zapisanym w języku huttańskim, licząc że ten fałszywy ślad odsunie od niego podejrzenia. W końcu nieczęsto posługuje się tym językiem. Zapisane przez niego zdanie zawierało jednak nietypowe litery „a”, podobne do cyfry 2 oraz litery „i” pozbawione kropek.

— Zmuszając Midgarstroma, aby poprawił mój list i zapisał obie te litery w mojej obecności, miałam już pewność, że to właśnie on zapisał zdanie na kartce znalezionej przy zwłokach. Przy okazji dowiedziałam się ponad wszelką wątpliwość, że w przeciwieństwie do każdego z podejrzanych, woli używać lewej ręki niż prawej. Zresztą, zdradził mi ten szczegół jeszcze podczas naszego pierwszego spotkaniu w barze. Po dokonaniu morderstwa, Midgarstrom czekał na rozwój wydarzeń. Kiedy otrzymał polecenie sprowadzenia mnie, był na tyle bezczelny, że nie pozbył się narzędzi zbrodni — gdy przeszukiwałam go przed barem, znalazłam u niego ząbkowany wibronóż oraz granaty dźwiękowe, które zapewne wykorzystałby, gdyby jeden okazał się niewystarczający do ogłuszenia ofiary. A tak na marginesie — zdaję się że mnie również planował zabić, podając mi śmiertelną dawkę narkotyków, a następnie poinformować pana, lordzie Yggra, że nie zdołał mnie odnaleźć. Kiedy jednak udało mi się go obezwładnić, musiał improwizować. Mam rację, Aaronie?

Morderca nawet nie podniósł wzroku, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa.

***

Następna godzina minęła dla mnie bardzo przyjemnie. Przyjmując zewsząd gratulacje, opuszczałam rezydencję lorda Yggry, który był na tyle uprzejmy, że oprócz obiecanych pieniędzy i dokumentów, wręczył mi również należący do Midgarstroma śmigacz. Gdybym zajmowała swoje dawne stanowisko, najpewniej zabrałabym Balosarianina na komisariat, gdzie postawiono by mu zarzut morderstwa, ale jako osoba, która tylko pomogła w jego schwytaniu, nie obchodził mnie los, jaki szykował mu Yggra — byłam zbyt zajęta własnymi planami.

Lecąc swoją nową maszyną, układałam listę rzeczy do zrobienia: wynająć wygodne mieszkanie, wziąć prysznic, ujawnić dokumenty, dzięki którym zwolni się kilka miejsc pracy w policji i poprosić Moc, aby tym razem nie podstawiła mi nogi. Swoją drogą, ciekawe kiedy Yggra zorientuje się, że gwizdnęłam z jego rezydencji cyfronotes z rejestrami sprzedaży narkotyków?