„Dziedzictwo #7: Burze”

Darth Krayt nie żyje. Cade i spółka osiągnęli swój cel. Galaktyka może odetchnąć z ulgą, bohaterowie udać się na zasłużony odpoczynek, a Jedi powrócić w chwale i sławie… Ale czy na pewno? Przypomina się edycja specjalna Powrotu Jedi, w którym o mało co George Lucas nie zanegował połowy Expanded Universe, próbując nam wcisnąć kit, że po śmierci Palpatine’a i Vadera zapanowało powszechne szczęście, szturmowcy jak jeden mąż rozeszli się do domów, a wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Ta-a. Na szczęście autorzy cyklu komiksowego Dziedzictwo (ang. Legacy) nawet przez milisekundę nie rozważali podobnego zakończenia historii. I tak Imperium pod przewodnictwem Sithów wciąż ma się świetnie, Skywalker chodzi po świecie przybity i zły na ów świat, a Sojuszowi wraz z Roanem Felem ciężko idzie nabranie do siebie zaufania. Wspaniała baza do stworzenia nowej, interesującej opowieści, prawda? Opowieścią tą są Burze, siódmy tom Dziedzictwa, składający się z trzech oddzielnych komiksów: Kolejnego dnia walki, Renegata i tytułowych Burz.

Okładkę ilustruje scena z Kolejnego dnia walki, partyzancko-rebelianckiej historyjki z udziałem Imperialnego Rycerza Treisa Sinde’a, która niestety nie jest ani szczególnie zajmująca, ani specjalnie niesztampowa. Mógłbym wymienić co najmniej kilka identycznych fabuł, jakie przewinęły się przez gry, komiksy i książki, i zostały tam zrealizowane o niebo lepiej; po prawdzie wystarczy tylko podmienić rycerza Imperium na rycerza Jedi i nikt nie zauważyłby żadnej różnicy. Główny scenarzysta serii John Ostrander sądził, zdaje się, że poziom tego dziełka podbiją moralne rozterki Sinde’a, jednak mogłoby się tak stać tylko, gdyby wyborom tegoż towarzyszyły jakiekolwiek konsekwencje, coś nadającego sytuacji choćby ociupiny dramatyzmu. Schematy Kolejnego dnia walki dają się znieść jedynie z powodu ciekawej postaci Sitha-naukowca z gatunku Givinów, Vula Isena, oraz sensownego przeniesienia idei obozów zagłady na uniwersum Star Wars i ukazania ich na kartach komiksu. Dobrze, że pan Ostrander przywiązuje tak dużą wagę do pokazywania różnych aspektów pogrążonej w trójstronnej wojnie galaktyki, ale Kolejny dzień walki jest raczej mało przekonująco zarysowanym epizodem tego konfliktu.

Kompletnie inaczej przedstawia się sprawa Renegata, krótkiego zeszytu w całości poświęconego militarnemu aspektowi wojny, czyli przygodom admirała Staziego i jego imperialnych przyjaciół i wrogów. Renegat jest odświeżająco zaskakujący w sferze fabularnej, i doskonale miesza obrazkowe sceny batalistyczne z wątkami politycznymi. W przewrotny sposób zostają ukazane różnice dzielące niedawnych przeciwników, a teraz sojuszników z konieczności, Fela i Staziego. Spodobało mi się także, jak duży nacisk położono na kwestie przestrzegania jakby to nazwać? odpowiednika konwencji genewskiej w Star Wars, i jak wspaniale to pasowało do niejednoznacznej opowieści, w której, przypominam, po obu stronach barykady stoją obywatele Imperium. Komiks pokazuje, jak wiele emocji i tematów do przemyśleń można wyciągnąć z komiksu o zwykłej bitwie, w której na pierwszym planie pozornie widnieją potężne okręty wojenne, a w rzeczywistości liczne postacie. Jest to niezwykłe w tym względzie, że w Renegacie poza admirałem Sojuszu i obalonym imperatorem, pojawiającym się ledwo na paru ostatnich stronach, nie ma żadnego dobrze znanego bohatera czy antybohatera. To się dopiero nazywa dobrze skonstruowana historia!

Zarówno Kolejny dzień walki, jak i Renegat przypadły Omarowi Francii, który, swoją drogą, zadebiutował, rysując właśnie niszczyciele gwiezdne typu Pellaeon, czy Eskadrę Łotrów z roku 137 ABY w komiksie Nieustraszony. Trzeba przyznać, że i tu bardzo ładnie zajął się wszelakimi okrętami i myśliwcami. Niestety, z zadania przejrzystego i w miarę sensownego przedstawienia gwiezdnej bitwy o Ralltiir (czyli poruszania tymi myśliwcami i okrętami) wywiązał się fatalnie do tego stopnia, że rozkazy wypowiadane przez dowódców czasem nie mają odbicia w scenach akcji. Coś tam strzela, coś wybucha, ale gdyby nie dymki, nigdy bym się nie domyślił, o co chodzi w całej tej bitwie, miałbym nawet pewne wątpliwości, kto jest jej uczestnikiem. W przypadku istot z krwi i kości trochę przeszkadza wybuchowa ekspresywność min strojonych przez różnych kapitanów, admirałów i imperatorów, ale to nawet dobrze się wpisuje w wydźwięk komiksu, zwłaszcza, że u artysty nie widać tendencji do krzywienia i wyginania sylwetek tudzież twarzy.

Na koniec otrzymujemy tytułowy komiks, Burze, który w końcu podejmuje wszystkie wątki urwane wraz z wybuchowym finałem Wektora. Dwie wrogie sobie frakcje Imperium planują dalsze posunięcia, nikt poza jedną osobą nie wie, czy Darth Krayt naprawdę nie żyje, a Cade? Cade dostaje łupnia takiego, jakiego jeszcze w całej serii nie dostał. W tej historii nie ma zbyt wiele strzelania i pojedynkowania się, jest trochę brakującego w Kolejnym dniu walki i Renegacie zabójczego humoru, a próżnię po obu brakujących elementach wypełnia nastrój przygnębienia, wzajemnych oskarżeń (teoretycznie misja zabicia Krayta się powiodła, faktycznie każdy ma coś sobie do zarzucenia) i łamania przyjaźni. Przyznam, że ani się tego nie spodziewałem, ani nie sądziłem, że przyjdzie mi poczuć odrobinkę litości do połowy bohaterów komiksu. Kolokwialny zwrot „złapać” doła nabiera po przeczytaniu tego komiksu nowego znaczenia. Jeśli do tego wielce, wielce pozytywnego wrażenia dodam, że Burze zilustrowała Jan Duursema, która nie jest znana z wykonywania swojej pracy inaczej niż bardzo dobrze… cóż, domyślacie się pewnie, jak świetną opinię wystawię tej jednej opowieści.

Chciałbym podobną opinią okrasić finał tej recenzji, ale wtedy byłaby ona przyznana na wyrost, i zapewne pod wpływem zadowolenia z końcowych trzech piątych komiksu. Tymczasem w ocenę wlicza się także tych czterdzieści procentów, które w formie opowieści Kolejny dzień walki zawiodły na niemal całej linii. Gdybym jednak był wyjątkiem wśród czytelników i recenzentów siódmego tomu Dziedzictwa, jedynym, komu nie przydały do gustu przygody mistrza Sinde’a bądź co bądź nigdy specjalnie nie lubiłem Kalamarian, więc byłby to powód do przeszarżowania z nieobiektywnością i tak z czystym sumieniem poleciłbym Burze. Dwie ostatnie historie to zwyczajnie kawał porządnej historii: emocjonującej, zdumiewająco świeżej i bardzo ładnie zilustrowanej. Do wybitnych nigdy jej nie zaliczę, ale czy wszystko musi być wybitne, byśmy to lubili? Raczej nie.

Ogólna ocena: 7,5/10 
Kolejny dzień walki
: 3/10
Renegat: 9/10
Burze: 9/10

Powyższa recenzja została pierwotnie opublikowana na portalu Paradoks.