Jak to dobrze, że nie powstają starwarsowe badziewia

Coś mnie natchnęło i zajrzałem do koszyka z grami za pięć złotych w Carrefourze. To był błąd, bo w mojej błogiej nieświadomości zobaczyłem gry-dziadostwa. Z pewną radością stwierdziłem jednak, że nie ma tam nic związanego z naszym ulubionym uniwersum.Co więcej, nie ma tam nawet gier „pseudo gwiezdnowojennych”, czyli produktów, które starają się być i nie być związane z marką jednocześnie… Nie uświadczymy zatem podróbek Battlefronta, gdzie biegamy ludzikiem w białym kombinezonie, grając w grę o nazwie Space Wars.

Symulator Mouse Droida?

Niemniej, we wspomnianym koszu mieliśmy rozmaite symulatory – zamiatania ulic czy jazdy śmieciarką. Było tam też kilka gier dla dzieci, choć raczej tego dziecku bym nie kupił, bo już design pudełka i zaprezentowane na nim screeny z gry skutecznie odstraszały od kupowania. W koszu można było znaleźć także wyścigi. I choć akurat Maluch Racer to przy tym całym badziewiu doskonała gra, to… zresztą, co będę Wam opisywał, sami na pewno widzieliście takie gry i kosze z grami za pięć złotych.

Jedną z zalet tego, że licencja na Gwiezdne wojny trochę kosztuje jest to, że nie doczekaliśmy się eksploatowania marki na wszelkie możliwe sposoby. Przecież łatwo sobie wyobrazić setny klon Racera, tylko gorszy. Łatwo sobie też wyobrazić beznadziejną strzelankę, w której poruszalibyśmy się żołnierzem o imieniu Kyle Katron (albo podobnie) i strzelali do przeciwników dziwnie przypominających szturmowców… Może też, dla fanów symulatorów powstałby symulator Mouse Droida czy symulator robota torturującego z Gwiazdy Śmierci? Albo symulator farmera wilgoci? Ja chyba podziękuję…

Większość gier opublikowanych pod znakiem Gwiezdne wojny była na poziomie wyższym niż niski. Owszem, poza grami wybitnymi trafiały się średniaki, ale takiej, która byłaby beznadzieją od początku do końca, nie uświadczymy. Owszem, produkcje takie jak Gungan Frontier nie powalały, a TheBattle for Naboo nie grzeszyły skomplikowaniem, to jednak zaczynając w nie grać, nie czuliśmy, że obcujemy z kiepskim produktem. Trochę zabawy zdecydowanie dawały, a muzyka i znane z filmu elementy, takie jak postacie czy myśliwce zdecydowanie nie dawały zapomnieć, w jakim fantastycznym uniwersum się znajdujemy.

 

Być może też fakt, że nie ma wśród gier Star Wars totalnych badziewi to nie tylko zasługa kontroli ze strony licencjodawców, ale też ze względu na to, że gry te wydawane były przez jednego tylko wydawcę – LucasArts.Gwiezdne wojny bowiem to marka bardzo silna. Powiedzmy sobie szczerze – niezależnie od tego, co pod nią zostanie wydane, i tak się sprzeda. Może to zbytnia generalizacja, bo zdarzają się gwiezdnowojenne produkty, które schodzą słabo, ale sami wiecie, że wartość sprzedażowa słów „Star Wars” na pudełku czy okładce jest gigantyczna. Wyprodukowanie masy słabych, tanich gier aż kusi, bo głodni grania w Gwiezdne wojny fani kupią wszystko.

Czy teraz się zacznie?

Dlaczego o tym piszę? Ze względu na najnowszego Battlefronta.Nie, absolutnie nie chcę powiedzieć, że Battlefront to tani badziew z kosza w Biedronce. Ta gra jest zupełnie po drugiej stronie skali – wzięło się za nią doświadczone studio, sama gra ma gigantyczny budżet, a na promocję wydano chyba jeszcze więcej, niż na produkcję. Ale łatwo sobie wyobrazić gry będące po drugiej stronie, gry-koszmarki.

Pozostaje mieć nadzieję, że pogoń za pieniędzmi Disneya nie sprawi, że zaleją nas gwiezdnowojenne gry w koszach w Biedronce. Bo tego bym chyba nie wytrzymał. Jako fan gier i fan Gwiezdnych wojen.