Przebudzenie „fanów”

Pisząc ten tekst, pewnie sobie sporo nagrabię u wielu ludzi, jednak chciałbym się wypowiedzieć na temat pewnego zjawiska, które dotyczy praktycznie każdego „topowego” uniwersum. Mam tu na myśli istnienie fanów i „fanów”. Czym te dwie grupy się różnią? Kto jest dla mnie niedzielnym fanem, a kto zasługuje na miano prawdziwego fana? O tym poniżej.

W naszym świecie istnieje zjawisko owczego pędu. Znacie to, gdy ludzie czekają na przejściu dla pieszych, jest czerwone światło, wszyscy wyczekują na zielone, ale nagle ktoś stwierdza, że nie ma tyle czasu i wchodzi na jezdnię? Zauważcie, że sporo osób pójdzie za tą osobą, a na pewno i Wy nieraz też już postawiliście nogę na jezdni. Podobne zjawisko obserwuję od kilku lat w popkulturze. Zaczęło się w momencie globalnego hype’u na Harry’ego Pottera, a nasiliło się, odkąd Disney zaczął produkować swoje Marvel Cinematic Universe. Od momentu, gdy na ekranach kin zagościł Iron Man, nagle znalazło się mnóstwo ludzi stwierdzających, że są fanami całego Marvela, i że w ogóle to najlepsze opowieści w historii świata. Gdy się ich spyta, ile przeczytali komiksów, to najpierw następuje taka niezręczna cisza, a następnie stwierdzają, że żadnego, ale widzieli film! O ile lubię filmy superbohaterskie ze stajni Marvela, o tyle nigdy nie uważałem się za jakiegoś specjalistę w tym temacie. Wpadło mi w rękę (a raczej na dysk) parę komiksów, posiedziałem na marvelowskiej wiki, oglądałem kiedyś namiętnie kreskówkowego Spider-Mana (ktoś jeszcze kojarzy tę kreskówkę z lat 90?), X-Men: Ewolucja, a teraz Agentów T.A.R.C.Z.Y, no i nie omijam żadnego z filmów. Mam jakąś szczątkową wiedzę na temat tego świata, orientuję się w historii najważniejszych postaci, ale nigdy nie aspirowałem do miana eksperta, a wszelkie rozmowy nie przekraczały poziomu filmowego.

Niestety, podobne zjawisko dzieje się ostatnio, spowodowane wzrostem popularności Gwiezdnych wojen. Nagle się okazało, ilu Gwiezdna Saga ma fanów, jak wszyscy kochają te filmy, jak się prześcigają w zapewnieniach, kto jest większym fanem. Smutne jest, że najprawdopodobniej ci sami ludzie dwa tygodnie po obejrzeniu Przebudzenia Mocy zaczęli zapominać imiona bohaterów, a Hana nazywają „tym dziadkiem, który biegał z tym włochatym kosmitą”.

Jak odróżnić fana uniwersum od fana niedzielnego? Ten pierwszy przede wszystkim wykazuje stałe zainteresowanie danym światem: śledzi wszystkie newsy, zagłębia się w tym świecie tak, że filmy przestają mu wystarczać, sięga głębiej po gry, komiksy, książki. Staje się częścią całego uniwersum. Fan to ktoś, kto żyje tym wykreowanym światem i jednocześnie utrzymuje go przy życiu swoim stałym zainteresowaniem. To właśnie takich ludźmi nazywam „prawdziwymi fanami”, bo to oni cały czas pamiętają i wspierają obiekt swojej pasji. Mówi się, że Disney „wskrzesił Gwiezdne wojny”. To nieprawda, bo one nigdy nie były martwe. To fani sprawiali, że ciągle żyły, nawet w kwestii czysto materialnej. Kto kupował wszystkie książki, komiksy, gry, figurki? Przeciętny Kowalski wchodząc do księgarni raczej nie wybierał się tam po książki Star Wars, ba nawet nie miał świadomości, że może tam takie znaleźć. Dlaczego? Ponieważ od pewnego czasu (jak niektórzy twierdzą – „zastoju”) wszelkie rzeczy wychodzące pod szyldem Star Wars wychodziły tylko dla niemal hermetycznej grupy fanów. Śmiem twierdzić, że to dzięki nim Gwiezdne wojny nie podzieliły losu Indiany Jonesa, czy Powrotu do przyszłości. Te wspaniałe filmy stały się światowymi klasykami, ale zabrakło kogoś, kto dałby znać twórcom, że istnieje i chce więcej. Owszem, mieliśmy serial o młodym Indym oraz czwartą część, ale mało kto chce o nich pamiętać.

Fan niedzielny to człowiek, który daje się porwać zbierającej się fali. Im bliżej wydarzenia, tym jest wyżej i wyżej, coraz bardziej widoczny i coraz głośniejszy, a po premierze fala wyrzuca go na brzeg i tam leży, dopóki kolejna go nie zgarnie. Takiemu fanowi wystarczy, że obejrzy raz na parę lat Sagę, da parę komentarzy na Facebooku, powie, że nowy film będzie super, a po obejrzeniu szybko znajduje sobie nowy obiekt zainteresowania. Co ciekawe, zjawisko to jest niezależne od wieku (choć tu zdecydowanie dominuje młodsza część widzów) czy płci. Od razu podkreślam, nie ma w tym nic złego! Tak zwany „słomiany zapał” jest naturalny, zwłaszcza wśród nastolatków, którzy dopiero odkrywają, co ich kręci, a nie każdego wciągnie to samo. Jednakże niezwykle denerwuje mnie kreowanie swojego wizerunku, jako niewiadomo jak wielkiego fana, epatowanie tym w internecie wszędzie gdzie się da, najczęściej kompletnie bez poszanowania użytkowników siedzących w tym świecie dłużej.Gdzie byli ci fani, kiedy Gwiezdne wojny nie były na topie, a przeciętnemu człowiekowi fan Sagi kojarzył się ze stereotypowym nerdem jarającym się bajką dla dzieci? Z jednej strony fajnie, że baza fanów rośnie, z drugiej szkoda, że najwięksi, a raczej najgłośniejsi entuzjaści znikną razem z napisami końcowymi, a pozostawią po sobie tylko wrażenie, że fani Star Wars to głównie dzieciaki robiące wokół siebie dużo szumu.

Drogi Czytelniku, jeśli dotrwałeś do tego momentu, to zadaj sobie następujące pytanie: jesteś fanem Star Wars, czy może po prostu lubisz filmu z tego świata? Bo to jest różnica. Dla Ciebie być może niewielka, ale są ludzie, dla których Star Wars to coś więcej, niż przejściowe zainteresowanie.

jediprzemo