„Przebudzenie Mocy” jest dobre i basta!

Ogromny żółty napis sunący po gwieździstej przestrzeni przy akompaniamencie przejmującej orkiestrowej muzyki – tak właśnie rozpoczynał się nowy rozdział w historii kina niemal cztery dekady temu. W 1977 roku George Lucas, młody filmowiec z Modesto w Kalifornii, zaprezentował światu swoje dzieło. Dzieło, które rodziło się w bólach, a któremu nikt (może poza samym twórcą) nie dawał nadziei. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna – nadzieja się ziściła. Nowa nadzieja. To właśnie filmem o takim tytule zainicjowano Gwiezdne wojny – sagę kontynuowaną przez równie wspaniałe (a nawet jeszcze lepsze) Imperium kontratakuje i Powrót Jedi. George Lucas odtrąbił sukces, zarobił mnóstwo pieniędzy, zyskał miejsce w panteonie filmowych stwórców i w życiu mógł zająć się właściwie samymi przyjemnościami, gdyby tylko zechciał.

Dla postronnego obserwatora Gwiezdne wojny to nic innego jak niezłe familijne kino, które ma dostarczać wizualnych wrażeń na sali kinowej przy odgłosach chrupania popcornu i picia rozwodnionej coli. Jednak dla miłośnika odległej galaktyki to więcej niż filmowa franszyza: to sens życia. Ameryki tym stwierdzeniem nie odkryłem, to prawda, jednak przywołuję utarte frazesy, by zwrócić uwagę na postrzeganie i ocenę tego wszystkiego, co pojawia się pod marką Gwiezdnych wojen. Po Oryginalnej Trylogii fani często porównywali kolejne filmy do pierwowzoru, chociaż zmieniło się wiele – ewoluowało kino, upodobania widzów. Kolejne epizody nie mogły być kalką filmów z lat 70-tych, jednak niektórzy tego oczekiwali. „Nowe Epizody? To nie to samo, co Klasyczna Trylogia, nie ma tego klimatu!”.

Ofiarą takich wymagań padł również pierwszy z disneyowskich Epizodów: Przebudzenie Mocy. Nie można napisać, że siódma część sagi, wyreżyserowana przez J.J. Abramsa, została spłukana w toalecie przez gwiezdnowojennych freaków, bo byłoby to duże nadużycie. Film zyskał bardzo wielu fanów, choć wśród mnóstwa pozytywnych opinii krążyły również te negatywne – takie jest odwieczne prawo widza, do oceny, i do krytyki. Jednak w oczach wielu Przebudzenie Mocy stało się filmem złym jeszcze zanim zadebiutował na ekranach kin, a gdy już się na nich zadomowił, nic nie było w stanie odwieść (zwykle uważających się za „jedynych słusznych”) fanów, że Epizod VII jest niczym innym, jak gniotem niegodnym figurowania na kartach historii Gwiezdnych wojen.

Ten tekst powstał po to, żeby na chłodno, na spokojnie, okiem i szkiełkiem godnym mędrca przypatrzeć się temu, co (według mnie) w Przebudzeniu Mocy jest naprawdę dobre.

The garbage will do!

Trylogia Prequeli miała w sobie sporo sztuczności z racji zastosowania wszędobylskiego green screenu i nienajlepszego CGI. Po latach Epizody I-III nie wyglądają tak spektakularnie, a wiele z elementów wygenerowanych komputerowo niezamierzenie śmieszy widza – jak chociażby walka Yody z hrabią Dooku.

Czas obszedł się lepiej z Oryginalną Trylogią, która pomimo, że ma na karku prawie 40 lat, wciąż prezentuje się całkiem nieźle. Wszystko za sprawą praktycznych efektów użytych na planie. Te wszystkie elementy: rekwizyty, maski, statki, zostały wytworzone pracą ludzkich rąk. Są PRAWDZIWE, dlatego Oryginalną Trylogię naprawdę dobrze się ogląda.

Entuzjastą „praktycznego” podejścia do efektów okazał się Abrams, co wielokrotnie powtarzał w wywiadach. Wiele z rekwizytów i lokacji wybudowano zgodnie z filozofią wyniesioną z produkcji pierwszych epizodów. Kontynuowany jest przy okazji styl „podniszczonej galaktyki” – mający pełne fabularne uzasadnienie – czego odzwierciedlenie znajdziemy choćby w zamku Maz Kanaty. Tam każda z postaci (nomen omen, w sporej części niewygenerowana komputerowo), jest w jakimś stopniu zdezelowana i poskładana z niepasujących do siebie części. Za co kochamy „Sokoła”? Za to, że jest jedną wielką kupą złomu, która doleciała do Kessel w 14… przepraszam najmocniej, 12 parseków. Przebudzenie Mocy niesie ducha Gwiezdnych wojen w najlepszym, klasycznym wydaniu.

Aby dostrzec jak bardzo dobrze wykorzystano efekty specjalne, wystarczy wspomnieć Trylogię Prequeli, w której gros pościgów i bitew była… zupełnie niepotrzebna. Istniała chyba wyłącznie po to, aby zaspokoić wizualne wymagania George’a Lucasa. W nowym filmie jałowych akcji nie uświadczymy. Bohaterowie ścigają się wyłącznie wtedy, kiedy nie mają wyjścia, a widz nie jest do końca przekonany, czy wyjdą oni z opresji cali i zdrowi.

You will remove these restraints and leave this cell with the door open.

Wszyscy pamiętamy emocje towarzyszące oglądaniu kolejnych teaserów i trailerów Przebudzenia Mocy. Informacje o fabule dawkowano rozsądnie – najpierw zaserwowano krótką zajawkę, która podsyciła nasze apetyty, później karty historii odsłoniono i na kilka miesięcy przed premierą wydawało się, że o nadchodzącym epizodzie wiemy z grubsza wszystko. A jednak udało się nas zaskoczyć.

W materiałach promocyjnych sugerowano, że bohaterem wrażliwym na Moc – będącym więc zarazem głównym protagonistą – będzie Finn, eks-szturmowiec. W końcu w trailerze walczył on z Kylo Renem, a na plakatach dzierżył w ręku niebieski miecz świetlny. Dopiero seans rozwiał tę zasłonę dymną, racząc nas pozytywnym plot twistem. To Rey jest użytkownikiem Mocy, który wyrasta na centralną postać najnowszej trylogii i chwała twórcom za taką decyzję. To silna kobieca postać, a takich we współczesnym kinie nigdy za wiele. Nie jestem zagorzałym feministą, ale cenię swobodę i brak barier w opowiadaniu historii. Mówimy w końcu o Gwiezdnych wojnach, które są space operą, prezentującą gamę kosmicznych istot. Tymczasem część fanów przyczepiła się do faktu, że główną bohaterką jest kobieta, która kopie tyłki facetów. Zazdrość „silnej płci”? Yoda z pewnością nie pochwaliłby takiego zachowania. Zazdrość prowadzi do Ciemnej Strony Mocy! Czy jakoś tak…

Drugim zaskoczeniem jest postać Kylo Rena. Ze zwiastunów spodziewaliśmy się słusznego spadkobiercy filozofii Dartha Vadera, tymczasem otrzymaliśmy postać, która ledwie aspiruje do miana zimnego antagonisty. Kylo Ren jest bowiem zagubionym, chociaż zdolnym adeptem Mocy, którym targają wątpliwości. Jest to bez wątpienia postać wielowymiarowa, która ma ogromne pole do rozwoju w kolejnych filmach.

W Gwiezdnej Sadze lubimy motywy, które dobrze znamy, w końcu na tym opiera się jej fenomen. Wystarczy przywołać powracające schematy, na przykład walkę z góry skazanych na przegraną (w Oryginalnej Trylogii to Rebelia, w nowej – Ruch Oporu) z olbrzymią, przytłaczającą siłą (odpowiednio Gwiazda Śmierci i jeszcze większa Gwiaz… to znaczy, Baza Starkiller). Pewne nawiązania, reinterpretacje, czy elementy (niektórzy użyliby słowa „kalka”) pojawiały się w każdym epizodzie. Gwiezdne wojny wprost stoją leitmotivami. Jednak co za dużo, to niezdrowo, i do takiego wniosku doszli twórcy scenariusza, tworząc postać Kylo Rena. Szkoda, że zamiast się z tego podejścia cieszyć, niektórzy szukają dziury w całym, śmiejąc się z „dziecinnego” i „słabego” Bena Solo. Jestem spokojny, że poznamy jego umiejętności w kolejnych filmach. Nie wszystko naraz.

Zdejmuję czapkę z głowy przed panami Kasdanem i Abramsem za decyzję o otoczeniu aurą tajemnicy samego Skywalkera. Mistrzowskie zagranie – widzowie wyczekiwali Luke’a do samego końca seansu, a kiedy już ten się pojawił, nawet nie zdążyli nacieszyć nim oczu. Nagle pojawiające się napisy końcowe w momencie spotkania Luke’a z Rey to doskonały cliffhanger, który powoduje, że nie możemy doczekać się dalszego ciągu opowieści. Oczywiście, fan spragniony spotkania po latach ze swoim ukochanym bohaterem (w tej rzeszy ludzi jestem i ja, wielbiąc Skywalkera ponad wszelkie inne postacie) może ulec chwilowej irytacji. Chwilowej. Jednak krytykowanie występu Luke’a (raczej powinniśmy użyć terminu „cameo”) jest zagraniem słabym, godnym frustrata. Dla mnie ostatnie sceny Przebudzenia Mocy to miły deser, który dopełnia smaku mistrzowskiego obiadu. Zaraz po jego zjedzeniu zastanawiałem się, kiedy powrócę do tej niesamowitej restauracji. Wyszła mi niezła kulinarna analogia, aż naszła mnie ochota na mięso z nerfa.

– You know, as much as we fought, I always hated it when you left.
– That’s why I did it, so that you’d miss me.
– I do miss you.

Ogromnym motorem napędowym w promocji filmu był zapowiedziany powrót postaci z Oryginalnej Trylogii. Pojawił się komplet aktorów, na czele z Harrisonem Fordem (który finansowo wyszedł na tej decyzji najlepiej). Jak potraktowano poczciwych dinozaurów sagi? Bardzo obawiałem się ich roli w opowiadanej historii, tymczasem starą gwardię „wykorzystano” odpowiednio – jako wsparcie dla nowych postaci i łącznik między przeszłością a teraźniejszością. Abrams nie żerował na nostalgii widzów, a raczej umiejętnie ją podsycał, jak chociażby przy naszym pierwszym spotkaniu po latach z Hanem Solo. Właśnie – Solo. Bałem się o to, że twórcy wpadną na jakiś bzdurny pomysł, angażując wiekowego Forda do kaskaderskich sceny akcji (do głowy przychodzi mi ostatni Indiana Jones), tymczasem najsłynniejszy przemytnik w galaktyce wypadł godnie. Nie zgadzam się, że „emerytowana” obsada została odkurzona na pokaz, aby przyciągnąć widzów głośnymi nazwiskami. Jeżeli takie było zamierzenie, nie szkodzi – zupełnie się tego nie odczuwa.

Stary kanon przedstawiał losy bohaterów dziejące się po Powrocie Jedi, ale gdy Expaned Universe, jakie zdążyliśmy pokochać (i znienawidzić), zostało wymazane z pamięci (pisząc delikatniej: przeniesiono je do Legend), wszyscy zastanawialiśmy się, co wydarzyło się w ciągu trzech dekad pomiędzy Epizodem VI, a Przebudzeniem Mocy. Losy postaci z Oryginalnej Trylogii potoczyły się nad wyraz logicznie. Leia jest generałem (całe szczęście nie zrobiono z niej Jedi, jak w starym kanonie), a jej związek z Hanem – tak jak można było się spodziewać, znając ich charaktery – w obliczu poważnego kryzysu długo nie przetrwał. Luke zaś zajął się czymś, czym czysto teoretycznie powinien się znać, czyli szkoleniem przyszłych Jedi. Nie można było tego wymyśleć lepiej, a ja, jako widz, szczerze wierzę w opowieść płynącą z ekranu i cieszę się, że moje ukochane postacie nie są wyłącznie odrestaurowanymi posągami wygrzebanymi wprost z muzeum, a uczestnikami historii.

– Okay, stay calm. Stay calm.
– I am calm.
– I was talking to myself.

Humor w Przebudzeniu Mocy występuje w dawce co najmniej sporej. Przyznaję, że było kilka momentów, kiedy dowcipy poziomem szorowały o dno, jednak Gwiezdne wojny to przykład marki, która musi trafić w gusta widzów we wszelkim wieku. Mamy więc inteligentne mrugnięcia okiem do starszych fanów, jak i głupie odzywki pomiędzy bohaterami, które rozśmieszą głównie młodszych. Ten humorystyczny gulasz całościowo smakuje całkiem nieźle, chociaż musiało to być niemałe wyzwanie dla twórców. Łatwo jest bowiem przesadzić. Całe szczęście, Przebudzenie Mocy nieprzesadnie żenuje, a do klasyki może przejść kilka tekstów, jak chociażby ten cytowany powyżej, kiedy Finn eskortuje Poe do stojącego w hangarze TIE Fightera czy – krążący w formie memów – szturmowiec krzyczący do Finna „traitor”, wyzywając go na pojedynek. Twórcy balansowali na cienkiej granicy, musieli pójść na kompromis. Po pięciu seansach Epizodu VII jestem zdania, że nie dało się w lepszy sposób pogodzić poczucia humoru surowych widzów starszej daty, jak i najmłodszych fanów gwiezdnego uniwersum. A jeśli komuś humor tak czy owak przeszkadza – przykro mi, żyjemy w XXI wieku.

– That lightsaber… It belongs to me!
– Come and get it!

Pamiętam, jak filozofia Jedi, przedstawiona w starych częściach, przestrzegała, że miecz świetlny to broń używana wyłącznie w ostateczności. Mam ogromny żal do Lucasa za to, co zrobił z pojedynkami w Trylogii Prequeli – Epizody I-III obdzierają je ze swojego piękna, traktując ją jako jeden z wielu sposobów na pokonanie przeciwnika.

Za dzieciaka czekałem na pojedynki Luke’a i Vadera, które były ukoronowaniem filmów. Pamiętam każdą kwestię, każdy ruch postaci, grę światła i cieni, muzykę, która nadawała niesamowitego klimatu. Już wtedy, gdy miałem kilka lat, czułem, że są to spotkania istotne dla fabuły, które zawierają dawkę emocji niczym z westernowego pojedynku rewolwerowców. Dlatego bardzo chciałem, żeby Przebudzenie Mocy kontynuowało tradycję zacnych pojedynków na miecze.

Skoro o tym piszę, to pewnie domyślacie się, że uważam, iż im się to udało. W filmie mamy bowiem jeden konkretny pojedynek (nie licząc krótkiej walki Finna ze szturmowcem), który jest niesamowicie ważny dla fabuły. Jak ważny, dowiemy się w przyszłych częściach, na razie możemy jedynie spekulować, a z pewnością wstrzymać się od oceny. Niektórzy wylewają pomyje na twórców, że biedna zbieraczka złomu radzi sobie w walce z „mistrzem Zakonu Ren”, jak określa Kylo Rena sam Snoke. Niestety, nie zwracają przy tym uwagi na okoliczności pojedynku, jak również na samą postać Rey, która niewątpliwie jest kimś więcej, niż na to wygląda. Na krytykę przyjdzie czas, gdy twórcy kolejnych Epizodów nie wywiążą się z obowiązku wytłumaczenia niesamowitych umiejętności Rey. Ale przecież wszyscy wiemy, że się tak nie będzie. Prawda?

Istota tego pojedynku to jedno, jego realizacja – pełen klimat: noc, padający śnieg, twarze oświetlone kolorami mieczy. Nerdowski orgazm i ukłon w stronę Oryginalnej Trylogii. Po raz kolejny myślę o kunszcie Przebudzenia, gdy myślami wrócę do prequeli, w których pojedynki na miecze były zdecydowanie zbyt powszechne.

There has been an awakening. Have you felt it?

Muzyka w Gwiezdnych wojnach to osobny rozdział, nad którym długo można się rozwodzić. Uniwersum z pewnością nie byłoby takie same, gdyby nie osoba Johna Williamsa. Muzyka Oryginalnej Trylogii nakreśliła stylistykę sagi, Trylogia Prequeli kontynuowała ją ze znanym sobie pompatycznym i epickim szlifem, za to Przebudzenie Mocy uderza w nowe, minimalistyczne tony.

Fani po seansie często wyrażali opinię, że w filmie nie pojawia się żaden motyw, który wpada w ucho. Mogło tak się wydawać z powodu nieco mniej nachalnej formy soundtracku. Przebudzenie Mocy oferuje muzykę, która jest równie wspaniała co w poprzednich epizodach, trzeba się tylko z nią osłuchać. To nie jest jej wada, wręcz przeciwnie – ogromna zaleta. Williams, nomen omen nominowany do Oscara, wszedł na wyżyny swoich umiejętności, serwując nam soundtrack niebanalny, nie tak oczywisty i męczący na dłuższą metę jak – tu wstawiam swój modelowy przykład – Duel of Fates z Epizodu I. Kilka sesji ze skromnym motywem Rey, krótkim (aczkolwiek treściwym) Kylo Rena czy porywającym Marszem Ruchu Oporu sprawiają, że muzyka z Przebudzenia Mocy nie chce wyjść z głowy. Ja sam wracam do niej co kilka dni i nie czuję się nią przytłoczony.

Oh dear friend, you don’t know how happy I am to see you.

To ledwie kilka elementów, które według mnie decydują o powodzeniu filmu. Oczywiście, jest w Przebudzeniu Mocy wiele rzeczy, które mnie bardzo pieklą, ale po pierwsze, nie psują one bardzo pozytywnego odbioru historii, po drugie… to już temat na inny tekst. Tymczasem ja zostawiam Was z jeszcze cieplutkim filmem, który od końca kwietnia możecie odtworzyć w swoim domowym zaciszu. Nie chcę nikogo nawracać w swoich przekonaniach na temat Epizodu VII, ale być może sprowokuję do jego analizy pod nieco innym kątem, który umili seans.