Trzy filmy Aleca Guinnessa, które trzeba zobaczyć

Alec Guinness, wybitny angielski aktor, swoją pracę na planie Nowej nadziei w listach do znajomego opisywał następująco: Każdego dnia dostaję bzdurne dialogi, a żaden nie sprawia, że moja postać staje się sensowniejsza lub choćby znośna. W Imperium kontratakuje aktor wystąpił zaś skuszony gażą i procentem od sprzedaży biletów. Jaka ironia, Alec Guinness to aktor, który nigdy nie uwierzył w Gwiezdne wojny. Nie szkodzi to jednak we wspomnieniu kilku ponadczasowych filmów, w których zagrał. Poniżej znajdują się trzy z nich, które powinien obejrzeć każdy fan kinematografii, a zwłaszcza starego Bena Kenobiego.

Most na rzece Kwai (The Bridge on the River Kwai – 1957)

Film pod wieloma względami mocno się postarzał, wszak tym roku stuknęła mu sześćdziesiątka, ale jego wartości wydają się ponadczasowe. Historia toczy się w roku 1943 w japońskim obozie jenieckim, w którym przetrzymywani są brytyjscy żołnierze. Za zadanie mają postawić most dla wroga, którego budowę nadzoruje pułkownik Nicholson, grany – jakże inaczej – przez bohatera naszego cyklu. Dramat w reżyserii Davida Leana w doskonały sposób uświadamia widza o bezsensie wojny. Most na rzece Kwai to z pozoru film przygodowy, lekki w odbiorze do pewnego momentu, ale pod koniec jego przesłanie uderza nas z potworną siłą: na wojnie zabijamy się o nic. Główne skrzypce w tej historii gra Alec Guinness, czarując nas swoim brytyjskim dystyngowaniem i honorem, mimo beznadziejnej sytuacji.

Szlachectwo zobowiązuje (Kind Hearts and Coronets – 1949)

Ten film uświadamia, że Alec Guinness jest przedstawicielem starego kina. Szlachectwo zobowiązuje to bowiem film z 1949 roku. Zaskakujące, mimo swoich lat, produkcja bardzo dobrze się zachowała – czaruje specyficznym czarnym humorem. To komedia, chociaż streszczając jej fabułę, ciężko o przypuszczenie, że mamy do czynienia akurat z takim gatunkiem filmowym. Ale w końcu to brytyjskie poczucie humoru, które jest nader specyficzne. Historia toczy się w rodzinie książęcej D’Ascoyne, a tematem przewodnim jest… mordowanie. W kolejce do hrabiowskiego dziedzictwa główny bohater ma przed sobą ośmiu krewnych. Wszystkich musi zatem zlikwidować. To nietypowa komedia, prawda. A jeszcze bardziej nietypowe jest to, że Alec Guinness zagrał w niej kilka postaci. A dokładniej osiem, w tym kobietę i staruszków, różniących się nie tylko wyglądem, ale ruchami, gestykulacją czy akcentem. Warto obejrzeć ten oldschoolowy film nie tylko dla Guinnessa. To świetna gra słów, bogactwo aluzji i specyficznych żartów.

Jak zabić starszą panią (The Ladykillers – 1955)

Część czytelników może kojarzyć ten film z remake’em z Tomem Hanksem w roli głównej. Piszę jednak o oryginale z 1955 roku, w którym rolę profesora Mar2cusa zagrał sami-wiecie-kto. A raczej wypadałoby napisać: „profesora” Marcusa. Marcus jest bowiem oszustem, który za uczonego tylko się podaje. Czyni to w celu zmylenia starszej pani, u której wynajmuje stancję, aby zaplanować napad na bank. Pani Wiberforce staje na przeszkodzie podejrzanym typom – Marcusowi partnerują jego koledzy „muzycy” – i między nimi rozgrywa się ta czarna komedia. Kolejną świetną rolę odegrał tutaj Guinness, tworząc barwną postać czarującego łotrzyka, który nie jest w stanie uporać się ze starszą panią. Warto docenić aktorkę grającą panią Wiberforce – postać przez nią wykreowana jest urocza. Nie bez powodu Katie Johnson otrzymała za tę rolę nagrodę BAFTA.