O „Łotrze 1” rok po premierze

Kiedy rozmawiam ze znajomymi z fandomu, rzadko słyszę głosy krytyczne wobec Łotra 1. Zdaje się, że w przeciwieństwie do Przebudzenia Mocy, które bardzo nas podzieliło, wszyscy fani są zachwyceni tym filmem i widzą w nim niewiele wad. Dziwne uczucie. Choć bardzo Łotra 1 lubię, bez zastanowienia jestem w stanie wymienić naprawdę liczne elementy, do których ciężko mi się przekonać. Ale może po kolei. I zaznaczę może – Katalizator dopiero czeka w kolejce na przeczytanie. Dlatego oceniam film bez szerszego tła.

Chaotyczny wstęp i nie do końca rozwinięte postacie Łotra 1

Nie ukrywam – film zaczyna się bardzo dobrą sekwencją. Odnalezienie rodziny Erso przez Krennica i ucieczka Jyn od razu wsysają nas w świat odległej galaktyki. Świetne aktorstwo, detale w przygotowanej scenografii, napięcie…  miód. Ale zaraz potem sprawy zaczynają robić się przesadnie chaotyczne. I chaos trwa aż do ucieczki z Jedhy. Skaczemy w zasadzie po różnych przedstawionych naprędce sekwencjach. Owszem, spora część z nich jest dobra, a nawet znakomita (sceny z Tarkinem i Krennikiem, zabójstwo informatora, wiadomość Galena Erso spleciona z zagładą Jedhy). Ale w moim prywatnym odczuciu to wszystko jest potraktowane za bardzo po łebkach, by wciągnąć się w tę historię. Brakowało mi chwili zwolnienia, by w pełni zrozumieć, co się działo z Jyn przez ostatnie lata, dlaczego dokładnie znalazła się, gdzie się znalazła. To bardzo subiektywne uczucie, ale pierwszy raz, gdy oglądałem wstępny akt byłem bardzo rozczarowany jego kształtem. I nawet podczas niedawnego seansu filmu na DVD jakoś do pierwszej sceny na pokładzie Gwiazdy Śmierci nie czułem się zmotywowany, by w pełni skupić się na filmie.

Dużym problemem są dla mnie też postaci. Naprawdę brakuje mi dodatkowych 30 minut w tym filmie. 30 minut, w ramach których lepiej poznalibyśmy głównych bohaterów. Niby wzbudzili u mnie sympatię, niby aktorzy naprawdę dawali radę (poza kilkoma scenami, w których Felicity Jones zdawała się ciut zagubiona w tym, co się wokół niej dziej). Ale brakowało mi czasu, by naprawdę ich poznać i przywiązać się – pod tym względem Przebudzenie Mocy jest dla mnie dużo lepsze. Głównym dowodem na to, jak bardzo u mnie nie zagrało tak lakoniczne wykreowanie głównych postaci są sceny ich śmierci. Poza twardą, żołnierską śmiercią Bodhiego (przywiodła mi na myśl pamiętną scenę śmierci członków AVALANCHE na początku Final Fantasy VII) nie wzbudziły we mnie prawie żadnych emocji. Ba, w wypadku Cassiana i Jyn bardziej skupiłem się na liczeniu, by obyło się bez wyznań miłości i pocałunków niż przejmowaniem się ich nadchodzącą zgubą. No i właśnie, wiarygodność rozwoju uczucia między Jyn a Cassianem w moim prywatnym odczuciu została pokazana kompletnie bez jakiegokolwiek polotu, dorzucono ją wręcz na siłę.

Nowa, inna odległa galaktyka i dobrzy źli

Dobrze, marudziłem sporo. Teraz czas na sprawy, które wynagradzają nam powyższe wady z nawiązką. Wreszcie mamy film, który stara się eksplorować inne, niż do tej pory ukazane na srebrnym ekranie oblicza uniwersum! Widzimy Rebelię, która wcale nie jest zbieraniną krystalicznie czystych herosów prosto z kart starożytnych eposów. Widzimy ją postępującą niekoniecznie etycznie, by osiągnąć zamierzony cel. Ukazano nam tych, którzy chcą bohatersko ruszać do boju w sporze z tymi, dla których każdy krok należy podejmować roztropniej. No i przedstawiono tych, którzy od swych pobratymców się odwrócili – fanatyków, dzięki którym Imperium może zasilać swą propagandę opowieściami o grupie zimnokrwistych terrorystów. Ukazano nam walki między Imperium a Rebelią wdzierające się w życie codzienne galaktyki (scena, w której Jyn ratuje dziewczynkę, która znalazła się w ogniu krzyżowym jest dla mnie jedną z najmocniejszych w całym filmowym Star Wars). Główna bitwa i misja samobójcza nie kończą się pięknym tryumfem, a jedynie pyrrusowym zwycięstwem, w którym giną WSZYSTKIE wprowadzone w filmie nowe postaci z jasnej strony. Poza tym, muszę podkreślić inną rzecz. Mamy wspaniale wykreowane przestrzenie miejskie,  świetnie pokazane bogactwo kulturowe Galaktyki, uwagę skupioną na małych detalach i drobnych rekwizytach… coś świetnego.

Bardzo dużym plusem są też postaci trzech głównych złych. Charyzmatyczny, świetnie zagrany Krennic – z jednej strony bezwzględny, zaprawiony w bojach drań. Z drugiej strony wcale nie jest szychą, przez wyższe sfery jest traktowany nie tak poważnie, jak by chciał i wyraźnie go to drażni.  Oddany godnie przez przykrytego toną CGI Guya Henry’ego ( w większości scen ciężko mi było uwierzyć, jak dobrze oddał on sposób mówienia Petera Cushinga) robi ponownie piorunujące wrażenie, tym razem jako człowiek, który nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel i pozbyć się przeciwników (czy to z Rebelii, czy to z własnych szeregów). No i  Vader. W filmie za dużo nie wnosi, ale sceny z nim to potężna dawka radości dla każdego fana, wreszcie dostaliśmy też sekwencję filmową, w której Mroczny Lord ma szansę pokazać, jak potężną i niebezpieczną jest istotą.

Nawiązań Moc… tylko czy to dobrze?

No i dochodzimy do ostatniego punktu – morza smaczków przeznaczonych dla fanów. Oczywiście, dla mnie są one czymś prześwietnym. Mamy mnóstwo aluzji do starych filmów (moim faworytem są  piloci w btwie o Scarif oraz słynne „You may fire when ready” Tarkina) oraz Rebels, które wreszcie dają zapowiedź tego, że obietnice nowego kanonu jako bardziej spójnego i jednorodnego świata mogą kiedyś się ziścić. Czuję się jednak zobowiązany poruszyć inny temat, jaki wyniknął podczas jednej z rozmów o filmie z osobą niebędącą zaangażowanym fanem Star Wars. To, co nas, fanów zachwyca przez niektórych może być odbierane jako próba „przekupienia” maniaków Gwiezdnych wojen, która do ogólnego kształtu filmu nic nie wniosła i niepotrzebnie odwiodła twórców od skupienia na bardziej istotnych z punktu obiektywnej oceny filmu elementach.

Oba filmy są po prostu dobre

Ten film to dla mnie dziwna sprawa. Jest zarówno bardziej, jak i mniej gwiezdnowojenny niż Epizod VII. Podczas, gdy Przebudzenie Mocy przyniosło ze sobą poczucie „miodności” i przygody charakterystyczne dla seansów Starej Trylogii, Łotr 1 obudził we mnie podobne emocje, jakich dostarcza mi obcowanie z lepszymi dziełami ze starego Expanded Universe. Poczucie poznawania mniej cukierkowych, poważniejszych fragmentów tej samej galaktyki. Wrażenie poznawania szerszego obrazu tego świata, możliwość dowiedzenia się więcej o tym, co się dzieje poza wątkiem Skywalkerów i dostrzeżenia, że niekoniecznie wokół nich skupiają się przełomowe momenty w historii konfliktu między ciemną a jasną stroną.

Zarówno Przebudzenie, jak i Łotr 1 mają u mnie tę samą ocenę. Oba bardzo lubię, oba mają tyle samo (kompletnie innych) irytujących wad. Oba dostarczają mi na inne sposoby podobnych dawek frajdy. Mając na uwadze, jak dobrze bawiłem się przy poprzednich tworach przejętego przez Disneya Lucasfilmu mam wysokie oczekiwania względem nadchodzącego Epizodu VIII.