Kontynuacja trylogii sequeli zaskakuje, momentami szokuje i jest z pewnością filmem, jakiego mało kto z nas się spodziewał. Oto pierwsza część naszych redakcyjnych opinii o Epizodzie VIII. Uwaga: są to opinie stuprocentowo SPOILEROWE. Pod żadnym pozorem nie czytajcie tego tekstu, jeśli jeszcze nie oglądaliście Ostatniego Jedi.
Nadiru
Już w momencie, gdy Luke Skywalker bezceremonialnie rzucił za plecy podany mu przez Rey miecz świetlny wiedziałem, że zobaczę film, który będzie mnie co rusz zaskakiwał. Ale że aż tak? Że wyjdę z kina w tak totalnym szoku? Ostatni Jedi udowadnia, że Star Wars może być oryginalne i świeże, że wciąż, po czterdziestu latach, potrafi kompletnie zaskoczyć i namieszać nam w głowach tak bardzo, że przez długie dni, jeśli nie tygodnie trudno jest nam się pozbierać. Za takie rzeczy kocham Star Wars i za to Ostatni Jedi ma u mnie bardzo wysoką notę.
Główna oś fabuły Epizodu VIII nie jest porywająca – motyw pościgu za flotą Ruchu Oporu to chyba jedna z najdurniejszych rzeczy w historii, a i obie bitwy są przepełnione absurdami – natomiast Sith tkwi w szczegółach. Historia z użytkownikami Mocy pod każdym względem mnie zachwyciła. Wszystko, postacie, ujęcie Mocy, dialogi, zwroty akcji – wszystko. Luke Skywalker, Kylo Ren i Rey są w tym filmie perfekcyjni. Luke jako zgorzkniały, odwrócony od Mocy mistrz Jedi i zarazem upadła legenda wypadł niezwykle wiarygodnie i strasznie mi się podoba, że nie ma sobie nic ze Skywalkera, jakiego znamy ze starego kanonu. Wątek powiązania w Mocy Kylo i Rey wyszedł błyskotliwie, a punkt kulminacyjny tej relacji – czyli zabicie Snoke’a – wywarł na mnie chyba najmocniejsze wrażenie. Do tego pojawienie się Yody, projekcja Mocy Luke’a, jego epickie „widmowe” starcie z byłym uczniem… cud nad cudami. Długo mógłbym się nad tym rozpisywać, naprawdę długo.
W Przebudzeniu Mocy moim największym problemem była Baza Starkiller. Tutaj dla odmiany nie ma jakiegoś większego problemu, natomiast jest szereg mniejszych. Zbyt baśniowe ukazanie realiów galaktyki – jak chociażby to, że zniszczono stolicę Nowej Republiki i całe państwo natychmiast upadło albo czarno-biały obraz tego, kim są bogacze z Canto Bight – czy konflikt Najwyższego Porządku z Ruchem Oporu, który jest dziwnie ukazany. Właśnie, słowo „dziwnie” jest kluczowe. Boję się, że z perspektywy czasu, gdy miną już szok i zaskoczenie, uznam ten film za nieco zbyt dziwny, pod względem narracyjnym za mało gwiezdnowojenny i chaotyczny. Za to, co ciekawe, nie przeszkadza mi ani Canto Bight (ale ze względu na moje pochodzenie mogę nie być zbyt obiektywny w tej kwestii), ani wyczyn Lei, który pozwolił jej przeżyć spacer w próżni. Bądź co bądź takie akcje zdarzały się już w starym kanonie, a jeśli nowy kanon czymś się różni od starego, to tym, że postacie używające Mocy potrafią w skrajnych sytuacjach dokonywać rzeczy niemożliwych. Ja to kupuję. Tak jak i całego Ostatniego Jedi, mimo pewnych zastrzeżeń. Oglądanie go było przeżyciem, jakiego nie potrafię przyrównać do czegokolwiek innego, przeżyciem absolutnie fantastycznym. A to jest, jakby nie było, najważniejsze.
Cathia
Naprawdę nie spodziewałam się, że pomyślę o Ostatnim Jedi jako o filmie bardzo zaskakującym – po tym, co J(ar) J(ar) zrobił z Przebudzeniem Mocy, byłam przekonana, że dostaniemy kolejną kopię. A jednak nie! Oczywiście, mamy trening Jedi, ale trening skrajnie nietypowy, wręcz zniechęcający potencjalnego adepta do podjęcia tej niebezpiecznej ścieżki. Co więcej, Skywalker nagle okazuje się człowiekiem nie anielskim, nie bohaterem, ale ma swoje (liczne) słabości i tak – czarny charakter nie kłamał – to naprawdę w jakiś sposób była jego wina! A to zaledwie pierwsza z niespodzianek, które nas czekają. Przecież wszyscy nastawialiśmy się na odejście księżniczki Lei i na pewno niejeden z nas uronił łezkę podczas ataku Najwyższego Porządku na krążownik… A tu niespodzianka. I wiecie, tak, podpisywałam się pod groźbami o tym, co to się nie stanie w przypadku śmierci pewnej postaci. Ale, cytując Thrawna, „to było tak artystycznie zrobione”… Odnalazłam spokój w tym zakończeniu, naprawdę.
Nie może być jednak tak różowo – przez pierwszą część filmu wykonywałam facepalm za facepalmem w związku z „tymi złymi”. Jak już wspominałam w recenzji bezspoilerowej, Kylo Ren jest absolutnie fantastyczny, ale tylko on. Snoke stara się być Imperatorem, pomiatającym swoimi podwładnymi, uważającym, że wie jak najwięcej, ale… jest tylko naśladowcą. Naśladowcą, który mnie irytuje i cieszę się, że ten wątek rozwiązano tak, a nie inaczej. Kreacja Huxa jest również poniżej wszelkiej krytyki – obecnie przerysowano go już wręcz skrajnie, a rzucanie głównodowodzącym po mostku w obecności podwładnych należy do najbardziej kretyńskich pomysłów, jakie w życiu widziałam. Ten potężny Najwyższy Porządek jest jakąś kpiną i naprawdę zastanawiam się, jak kiepska była ta Nowa Republika, skoro uległa czemuś takiemu. Tym bardziej, że logicznie też myśleć nie potrafią – skoro już gonimy za tymi rebeliantami i my mamy paliwo, a oni nie, to czy problemem byłby skok przez nadprzestrzeń minimalnie do przodu i atak z dwóch stron? Nie. Ale musiano wygospodarować czas na kretyńską poboczną misję Finna i Rose, która naprawdę niewiele wniosła. A przepraszam, pojawiła się Phasma. Jak zwykle bezużyteczna. Co więcej, skoro uciekające transportowce były w zasięgu strzału, dlaczego nie był w nim krążownik? Dlaczego nie zrobiono blokady orbitalnej, która przechwyciłaby „Sokoła” lecącego po rebelianckie niedobitki? To są wszystko pytania, na które odpowiedź brzmi „imperatyw narracyjny i droga na skróty” i poważnie zaburzają mi odbiór tego filmu.
Jednak nie da się ukryć – Ostatni Jedi jest bardzo nietypowym filmem. Jak wspomniał Krzywy, ucina fanowskie dyskusje lub sprawia, iż stają się zbędne. Ale martwi mnie to, że J.J. ma teraz czystą kartę – już raz pokazał, że sobie z tym nie radzi, kręci filmy dobre technicznie, ale puste, bezpieczne. Tymczasem Rian Johnson stworzył film, o którym mogę powiedzieć, że był jak wizyta u starych znajomych z podstawówki – mogłabym bez niego żyć, ale miło zajrzeć i dowiedzieć się, co się właściwie tam dzieje. I zostawia miłe ciepełko na sercu.
Krzywy
Ostatni Jedi może nie jest najlepszymi Gwiezdnymi wojnami, ale z pewnością wzbudza największe kontrowersje. Zamiast remake’u Imperium kontratakuje dostaliśmy film odważny, który nie bał się zachwiać status quo. Wiele osób może nie spodobać się to, co spotkało Luke’a po Powrocie Jedi. Ja ten motyw jednak kupuję. Dostaliśmy coś fajnego, świeżego, pięknego i poetyckiego.
Zaskoczyło mnie, że Rian Johnson zamiótł pod dywan tajemnice z filmu J.J. Abramsa. Albo udzielił nam odpowiedzi na trapiące pytania, albo sprawił, że dalsze ich zadawanie nie ma sensu. Kim jest Snoke, kim są rodzice Rey, o co chodzi z rycerzami Ren – wątki zarysowane dwa lata temu się albo skończyły, albo je ucięto. Z pewnością rozwścieczy to niektórych fanów, ale moim zdaniem Lucasfilm wyszedł z twarzą. Przy takich oczekiwaniach każda odpowiedź byłaby zła.
Epizod IX to wielka niewiadoma, a dla Abramsa – tabula rasa. Żaden z filmów nie zostawił tak posprzątanej szachownicy przed następną częścią. Nie zdziwię się, jeśli teraz dostaniemy przeskok czasowy o długości dekady, jak pomiędzy Mrocznym widmem i Atakiem klonów. Wojen Klonów też nie widzieliśmy w pełni i z chęcią spotkałbym w kolejnym filmie Ruch Oporu już pod koniec wojny z Najwyższym Porządkiem.
Jedi Przemo
Z sali kinowej wyszedłem w wielkim szoku, z którego jeszcze się do końca nie otrząsnąłem. Nie spodziewałem się absolutnie niczego po tym filmie i może stąd ta reakcja, ale Ostatni Jedi naprawdę mi się spodobał! Wreszcie dostaliśmy coś świeżego i odważnego! Wreszcie pokazano, że da się zrobić dobre Gwiezdne wojny bez kalkowania sprawdzonych rozwiązań! Postać Luke’a była kapitalna. Bliżej mojego serca pozostaje ten z Expanded Universe, ale mimo wszystko spodobała mi się ta wizja rozgoryczonego mistrza Jedi, który odcina się od Mocy. Jego odejście (bo „śmierć” nie jest tu dobrym słowem) było bardzo gorzką pigułką, ale jednocześnie było satysfakcjonujące, zwłaszcza po jego „nieoczekiwanym” pojawieniu się na Crait, aczkolwiek miałem nadzieję na jakiś epicki pojedynek z Renem.
Nadszedł również ten moment, kiedy postać Rena mnie nie wkurza. Nadal zachowuje się jak sfochowane dziecko, ale tutaj ma to sens – w końcu widać, ile tak naprawdę jest w nim z Anakina i to tego z Nowej Trylogii! Czy tylko mnie jego rozmowa z Rey po zabiciu Snoke’a bardzo przypominała dialog z Padme na Mustafar? Bardzo spodobało mi się też ucięcie (oby…) tych wszystkich teorii o pochodzeniu Rey i wszelkich możliwych pokrewieństwach. Oczywiście, nadal nie mamy odpowiedzi na wiele pytań, ale w tym momencie nie mam tego filmowi za złe. Mieszane uczucia wzbudziło we mnie wystąpienie Yody, który na początku miał straszną animację, ale później w bardzo przyjemny sposób ukazano jego wizerunek ze Starej Trylogii zarówno pod względem wyglądu, jak i całego zachowania. Wreszcie też poznaliśmy lepiej Poe Damerona, który faktycznie często zachowuje się jakby najpierw działał, a potem myślał, tym niemniej cieszy mnie rozwinięcie jego postaci.
Żeby nie było za słodko to parę słów o tym, co nie wypaliło. Przede wszystkim maestro Williams udowodnił, że powinien się udać na emeryturę: muzyka była lepsza niż w „siódemce”, ale to nadal tylko lekko zmodyfikowane utwory, które już znamy bez żadnego tematu przewodniego. Poza tym to, co strasznie rzucało się w oczy to śmieszkowanie. W żadnym innym filmie nie mieliśmy tylu gagów i tylu heheszków, co w tym i nie do końca mi to pasuje do Gwiezdnych wojen. Humor jak najbardziej powinien być, ale tu już go było za dużo. Leia używająca Mocy, żeby się wskrzesić (przynajmniej ja to tak odebrałem)? Eee… no, po prostu nie. Tajna misja Finna i Rose, która w mojej ocenie służyła wyłącznie przedstawieniu nowej postaci (bo oczywiście Rose nie mogła zginąć…) oraz dodaniu do filmu znanego nazwiska – film kompletnie mógłby się bez tego obejść. Hux to przykład kompletnego upadku potencjalnie ciekawej postaci, ponieważ ukazano go jako jeszcze większego oszołoma i fanatyka niż w Epizodzie VII. Jedyne co będzie z nim ciekawe, to ewidentna wojna domowa w najlichszym porządku między nim, a Renem i w tym należy szukać przyczyn zwycięstwa Ruchu Oporu w kolejnym epizodzie. Poza tym to wszelkie bzdurki taktyczno-strategiczne, które wymieniła Cathia i papierowe okręty Porządku. Podsumowując: bawiłem się naprawdę dobrze i najwięcej o moim stosunku do tego filmu mówi to, że z chęcią pójdę do kina kolejny raz!
Vidar
Dawno żaden film nie wywołał u mnie takiego uczucia błogości, takiej dziecięcej radości jak Ostatni Jedi. Dwa poprzednie mogą pod tym względem mu buty czyścić. Był humor. Była przygoda. Były wzruszenia. Były momenty szokujące. Czy było idealnie? Nie. Kategoria „jedyny film z sagi, w którym nic większego mi nie przeszkadza” niepodzielnie okupowana jest przez Epizod V. Ale do rzeczy.
W filmie jest trochę rzeczy, jak na przykład napiętnowany już przez Cathię i Nadiru idiotycznie przeciągnięty pościg za flotą Ruchu Oporu czy nagle władająca wcale niesłabymi technikami Mocy (lot w kosmosie?!) Leia, które mimo wszystko jestem w stanie zaakceptować, bo w ogólny kształt filmu wpisują się w miarę nieźle. Co mi naprawdę przeszkadza? Humor, który w kilku momentach szedł za bardzo w stronę MCU (w szczególności rozmowa Huxa i Poe). Poe Dameron, który przez pierwszą połowę filmu jest bezmyślnym, irytującym, działającym bez prawdziwie strategicznego spojrzenia dzieciakiem, który niczym Rico z Pingwinów z Madagaskaru ma obsesję na punkcie wybuchów. BB-8 – nareszcie robi coś więcej, niż tylko dosładzanie, ale z jakiegoś powodu musi nagle być istną Mary Sue wśród droidów. Snoke, który nagle zrobił się roześmianym dziadziem, którego posiadający OGROMNY potencjał wątek nagle zdaje się być urwany. Momentami słabnące w jakości CGI.
Co mi się podobało? Dobrze, skupię się na tych, które najbardziej mi zapadły w pamięć. Pokazanie nowych elementów podkreślających bogactwo galaktyki – Canto Bight, planeta Crait, żółwie zakonnice i porgi na Ahch-To. Finn, który w końcu ma szansę kupić ludzką sympatię. Rose – niby postać banalna, ale w sumie w dobry sposób pokazująca, że odległą galaktykę zamieszkują zwykli ludzie, którzy wcale nie muszą godzić się na poświęcanie tysięcy, by przeżyć mogły miliony. Ścieżka Rey i zaskakujące rozwinięcie wątku jej przeszłości. Luke pokazany jako osoba zagubiona, która popełniła duże błędy i ma swoje na sumieniu. Kylo Ren, którego wątek poprowadzony jest lepiej, niż sądziłem w jakichkolwiek przypuszczeniach. Pięknie pokazane bitwy kosmiczne. Podkreślony postęp technologiczny. Wiele scenek, w których uśmiech sam ciśnie się na usta (Luke wyrzucający miecz, Chewie zabierający się do jedzenia porga, niektóre wymiany zdań…). No i ogólnie – bardzo odważny kierunek, w którym popchnięto fabułę. Jestem bardzo, ale to bardzo zadowolony.
Wyszło chaotycznie? Owszem. Na razie ciężko mi zebrać myśli. Kiedyś skupię się i napiszę porządną, rozbudowaną recenzję. Ale na to za wcześnie. Czas na kolejne seanse. I być może – zupełną zmianę opinii, gdy element zaskoczenia przestanie działać.