„Ostatni Jedi”

Najnowsza odsłona sagi Skywalkerów jest dosyć nietypowa, jeśli chodzi o Gwiezdne wojny. Oczywiście, nie należy się spodziewać drugiego Łotra 1, ale trzeba przyznać, że przyjęty przez Riana Johnsona sposób opowiadania historii zdecydowanie zaskakuje i to w sposób jak najbardziej pozytywny. Druga część trylogii sequeli jest tak różna od Przebudzenia Mocy, jak Epizod V różnił się od Nowej nadziei. Ale…

To nie jest kopia!

Właśnie! Wielu fanów bez wątpienia ucieszy fakt, że Ostatni Jedi w żaden sposób nie jest retellingiem Imperium kontratakuje, a przecież większość z nas miała konkretne obawy co do takiego przedstawienia opowieści. Tego na szczęście nie dostajemy. Nawet sugerowane przez trailer podobieństwa okazują się jednak przedstawione zupełnie inaczej, w sposób, jakiego byśmy się absolutnie nie spodziewali. Oczywiście, to Gwiezdne wojny, więc nie mogło się również obyć bez pewnych zapożyczeń czy odniesień, ale w przeciwieństwie do Przebudzenia Mocy, są one raczej subtelne i pozostają w warstwie wizualnej.

Spodziewaj się niespodziewanego!

Przez dwa lata od premiery Epizodu VII każdy z nas bez wątpienia zetknął się, a nawet stworzył własne teorie dotyczące bohaterów, ich pochodzenia czy rozwiązania konkretnych wątków. Ba, w związku z tak smutnym dla nas, fanów, końcem ubiegłego roku, Internet znowu opanowały rozmaite przypuszczenia. Powiem krótko: film zaskoczy nawet twórców najdzikszych fantazji. W wielu przypadkach nie będzie tutaj sztampy i klasycznych rozwiązań, których moglibyśmy się spodziewać. Nie. Szkoda tylko, że stanowią one dosyć istotną część fabuły i za drugim czy trzecim razem mogą wpływać na odbiór filmu. Są bowiem urozmaiceniem w środku akcji, która niby toczy się wartko, ale jednocześnie… Jednocześnie strasznie się dłuży.

Za długo

Chwalono się, że Ostatni Jedi jest najdłuższym dotychczas wyprodukowanym filmem gwiezdnowojennym i bez wątpienia to prawda. Szkoda tylko, że w pewnych momentach dosyć wyraźnie widać, że osiągnięto to zdecydowanie na siłę i bardzo niepotrzebnie przedłużano niektóre, niespecjalnie zresztą i tak poruszające wątki (misja Rose i Finna). Jednocześnie znowu dostaniemy tę pewną umowną skrótowość, będącą jednym z podstawowych problemów Przebudzenia Mocy, czyli znowu wrzuca nas się w sam środek sytuacji zasugerowanej raptem w napisach początkowych, a której nie można się było domyślać z finału poprzedniej opowieści. Dałoby to zapewne wykreować jakoś inaczej, zwłaszcza przy takiej długości filmu.

Przecież jest o kim opowiadać!

Swoje pięć minut dostaje większość bohaterów, choć głównie tych pozytywnych (po stronie Najwyższego Porządku standardowo mamy Kylo, Huxa i Snoke’a), acz nie zawsze są oni dobrze wykorzystani. Tym razem jednak wreszcie doczekałam się postaci, które mnie zaintrygowały, przykuły uwagę na dłużej, szkoda, że przeważnie te drugoplanowe. Olbrzymią ulgą jest dla mnie to, iż nie zdołano zrujnować świetnie wykreowaną w książce Claudii Gray Amilyn Holdo, wypadającej nawet ciekawiej od Lei (sentyment nie jest w stanie nadrobić tego, że akurat nasza księżniczka ma w filmie do zrobienia naprawdę niewiele). Podobnie DJ, czyli postać zagrana przez Benicia del Toro – jest miłym powiewem świeżości w starwarsowym uniwersum.

Przyznam jednak, że absolutnie zaskoczono mnie w jednym pierwszoplanowym przypadku – niejakiego Kylo Rena. Tak, tak, dobrze czytacie. Jakkolwiek nadal nie rozumiem, jakim cudem oglądamy tutaj perypetie trzydziestolatka, tak jego rozwój i motywacja stają się naprawdę dużo bardziej zrozumiałe i – na bogów! – Kylo nieoczekiwanie zaczyna mi się podobać. Jego decyzje, jego czyny… To jest to, czego brakowało mi w Epizodzie VII – Ren ma powody, by zachowywać się tak, a nie inaczej i wierzcie mi, w pewnym momencie człowiek zaczyna mu kibicować. Duże brawa!

Gwiezdne wojny… jakie wojny?

Jak na serię filmów, których istotą jest konflikt, w Ostatnim Jedi nie dostaniemy zbyt wielu spektakularnych bitew. Oczywiście, będzie tam całe mnóstwo wybuchów, salw z dział, zrzynki ze starych dobrych maszyn Imperium, ale wszystko podane w sposób naprawdę nietypowy. Podobnie zresztą z kolejną standardową pozycją dotychczasowej historii Skywalkerów – z pojedynkami Jedi. Miecze świetlne są oczywiście w akcji, ale… znowu dosyć nietypowo. I wiecie co? To dosyć miła odmiana. Przynajmniej ja nie mam wrażenia, że czegoś zabrakło. Jest dobrze. Choć może to po części efekt tego, że momentami dosyć mocno odczuwa się klimat Battlestar Galactica… z wielu powodów.

Co z Jedi?

Oczywistą częścią fabuły są Moc i rycerze Jedi, jednak znowu inaczej niż byśmy się spodziewali. Szczęśliwie nie dostajemy kolejnej odsłony nieustającego konfliktu między Sithami i Jedi, to odwieczne starcie Światła i Ciemności zaserwowano nam… nieco bardziej kameralnie, na płaszczyźnie wzajemnych powiązań między bohaterami. Miejscami będzie mimo to bardzo spektakularnie – pewnych sztuczek Jedi dotychczas raczej nie widzieliśmy i choć jedna z nich bardzo nie pasuje do świata i konwencji, tak druga wgniata w fotel. Każdego.

Inaczej? Zdecydowanie!

Ciężko mi jednoznacznie ocenić ten film. Bez wątpienia oglądało mi się go znacznie przyjemniej niż Przebudzenie Mocy i momentami byłam naprawdę zaczarowana tą starą magią, pamiętaną z czasów Starej Trylogii. Jest również absolutnie przepiękny wizualnie. Jednocześnie jednak przeszkadzały mi nadmierne ilości elementów komicznych – tak jak przypuszczaliśmy, porgi zdecydowanie do nich należą, ale ryki śmiechu będzie wywoływał też taki pewien generał… a akurat bez tych wstawek obylibyśmy się doskonale, wystarczająco już nacechowano go w Przebudzeniu Mocy. Drażni mnie również przerysowanie zła – choć tutaj, jak już wspominałam – zdecydowanie pozytywnie zaskakuje mnie Kylo Ren. Również dotychczasowy stały mocny punkt gwiezdnowojennych filmów – muzyka Johna Williamsa – zawodzi. Nie dostaniemy żadnego wyjątkowego tematu, odróżniający ten Epizod od innych, tym razem albo się jej w ogóle nie słyszy, albo z oczywistych powodów wykorzystywane są motywy wcześniejsze. To akurat spory zawód.

Jestem ciekawa, jak Wy odbierzecie Epizod VIII. Powiem tylko – a to chyba o czymś świadczy – jeśli Rian Johnson rzeczywiście będzie w całości tworzył nową trylogię, na pewno będę patrzeć w przyszłość dużo bardziej optymistycznie. Bo jest nieco lepiej, ale na pewno inaczej. A to bardzo duży plus.