Saga trzeźwym okiem, część III: „Zemsta Sithów”

Na sam początek parę słów wyjaśnienia. Trzecia część cyklu ukazuje się już po premierze Solo, pierwotne założenie zakończenia go przed premierą filmu Howarda musiało zostać zmienione. Po pierwsze – przez brak czasu. Po drugie – chciałem dać Aldenowi wolne pole do popisu i bałem się, że zobaczenie tego filmu zaraz po seansach czegokolwiek z Hanem Harrisona Forda zepsuje mi przyjemność obcowania z tegorocznym Star Wars.

Epizod III. Przez jednych stawiany na piedestale jako nie tylko najlepszy prequel, ale i jeden z najlepszych filmów w dorobku Gwiezdnych wojen. Przez innych wytykany jako przykład niewykorzystanego potencjału, pełen uproszczeń i niewyróżniający się na tle poprzedników. Źródło zarówno scen kochanych przez fanów, jak i momentów powszechnie wyśmiewanych. Jak prezentował się po „trzeźwym” spojrzeniu? Dobrze. Dużo lepiej, niż się spodziewałem. I to mimo wielu rzeczy, które psuły odbiór, a nawet powodowały zażenowanie.

Zacznę może od poprawy. Momentami CGI co prawda już trochę cuchnie formaliną i postaci „odstają” od blueboxa (zwłaszcza pod koniec), ale niektóre ujęcia naprawdę zapadają w pamięć. Bitwa kosmiczna nad Coruscant broni się zaskakująco dobrze, tak samo większość ujęć batalistycznych na różnych planetach trawionych Wojnami Klonów, panorama Coruscant oraz morze lawy na Mustafar. Muzycznie – miód, cud i orzeszki, tu chyba za bardzo rozpisywać się nie muszę (no dobrze, aż mnie kusi by dodać, że Anakin’s Betrayal rządzi!).

Jak sprawa się ma na innych płaszczyznach? Tu bywa już mieszanie. Przede wszystkim – aktorzy. Króluje oczywiście McDiarmid jako mistrz manipulacji (choć tu muszę się przyczepić – niektóre jego min były przesadnie groteskowe), bardzo dobrze wypadł McGregor jako Obi-Wan. Frank Oz ponownie brawurowo podłożył głos pod Yodę, nieco mieszane uczucia pozostawił u mnie Mace Windu. Za dzieciaka go uwielbiałem. Teraz? Trochę z innej bajki mi się wydawał, Jackson aż za bardzo próbował zrobić z niego badboya. Z czysto negatywnych – tym razem ograniczony, ale mimo to irytujący romans. Ponownie Padme i Anakin okazują się być kwintesencją drętwoty. No, może poza drobnym przebłyskiem, jakim była scena, w której sami nie wiedzą, czy się cieszyć czy płakać z powodu narodzin dziecka, oboje serio dali radę. Poza tym? Naprawdę nie mogłem uwierzyć, jak bardzo Portman położyła część kwestii. Ogólna miałkość tego wątku to zdecydowanie kwestia fatalnego napisania ich dialogów, aż przykro się patrzyło, jak ci aktorzy się męczyli.

No właśnie, scenariusz. Wiem, że rodził się w bólach, ostatecznie względem pierwotnego założenia został bardzo zmieniony (książkę znam pobieżnie, na lekturę od deski do deski jeszcze moment musi poczekać). I w filmie widać to bardzo. Odnoszę wrażenie, że w pierwotnych założeniach więcej miało być chemii między Kenobim a jego uczniem. Kwestie, które wypowiada mistrz zdają się być pisane z myślą o ukazaniu relacji między dwoma facetami, którzy zjedli razem przynajmniej parę beczek soli i poszliby razem w ogień. Za to młody Skywalker odpowiada raczej jak pokorny uczeń, w niezbyt wyszukany sposób podlizując się mistrzowi. Cały wątek manipulacji Sidiousa i jego przejścia na Ciemną Stronę jest potraktowany po łebkach. Zamiast wiarygodnej przemiany w jednego z najbardziej charakterystycznych złych w historii fantastyki mamy… opowieść o chłopaku, który czuje się nierozumiany przez ludzi z jego otoczenia i niedoceniany, przez co łatwo ulega dość oczywistej manipulacji (naprawdę, nie domyślił się, kto wywoływał te wizje?). I ot tak sobie odwraca się od ludzi, którzy go wychowali. Wszystkiego, co do tej pory znał, ideałów, w imię których jeszcze przed chwilą walczył. Bo tak. Niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Podobnie po łebkach potraktowano sceny pojedynków z udziałem Palpatine’a. O tym, jak żenującym spektaklem jest sekwencja, w której kilku najpotężniejszych Jedi galaktyki NIEMAL BEZ WALKI zostaje zmiażdżonych w kilka sekund i o tym, o ile lepiej prezentuje się to w adaptacji książkowej rozpisywać się nie będę. Inni zrobili to za mnie dziesiątki razy. Podobnie pojedynek z Yodą. Za szybko, za chaotycznie. Owszem, całkiem efektownie, ale po dwóch najpotężniejszych istotach w filmowej serii spodziewałem się trochę więcej. No i samo to, że pojedynek kończy się ot… tak sobie. Yoda spada, ucieka i udaje się na wygnanie. Pamiętam, że już w 2005 roku czułem niedosyt. O fatalnej realizacji śmierci Padme szkoda mi pisać. Zmarła, bo straciła wolę do życia? Nie można było wymyślić dowolnej choroby lub komplikacji przy porodzie albo po prostu pozwolić Anakinowi w gniewie ją sponiewierać? Ponownie nie mogę wybaczyć Lucasowi, jak bardzo irytujące są gadające droidy. A ich przywódca, generał Grievous? Pojawia się znikąd, poza ciekawym pomysłem na cyborga-pogromcę Jedi jest kolejnym zmarnowanym konceptem. Jego ostateczny projekt wydał mi się przesadnie kreskówkowy, dziwnie się go oglądało na ekranie wraz z bardziej realistycznie pomyślanymi postaciami. No i na zakończenie drobnostka –  C-3PO za sterami? On tu pasuje jak pięść do nosa, naprawdę…

Jednocześnie Zemsta Sithów ma kilka naprawdę wspaniałych i pamiętnych scen. Niektóre wspomniałem wyżej, inne pozwolę sobie pokrótce wymienić. Rozdzierający serce Rozkaz 66. Przemowa Palpatine’a w Senacie. Spojrzenie na Gwiazdę Śmierci. Obi-Wana wygłupy na Utapau. Pierwsze chwile naszych przyszłych bohaterów – Lei oraz Luke’a. Rzeź Separatystów i późniejszy pojedynek na Mustafar (tu ponownie przyczepić się przesadnej teatralności choreografii, ale po co? To się dobrze oglądało), no i mój numer jeden. Narodziny Vadera oraz pierwszy oddech. Zepsute co prawda pod koniec przez niesławne „No!!!”, ale i tak scena po raz kolejny mnie zmiażdżyła.

Reasumując, z mojego punktu widzenia ponownie mamy tu do czynienia z dziełem nierównym. Pociętym, posklejanym z dziwnych kawałków, niekoniecznie dobrze dobranych. I boli, że naprawdę niewiele brakowało, by to wszystko nabrało lepszego kształtu i zapadło nam w pamięć dużo, dużo lepiej.

Niemniej, dla mnie prywatnie Epizod III jest obrazem miłym w odbiorze, dużo bardziej strawnym niż jego poprzednik. Epizody I oraz III są równie przyjemne, mają co prawda całą masę niestrawnych i irytujących elementów, ale jestem w stanie sobie wyobrazić siebie wracającego do nich niebawem ot, tak sobie. Dla przyjemności. W wypadku Ataku klonów? Nie bardzo czuję, że jego plusy są warte obejrzenia go.

Na zakończenie – sprawa organizacyjna. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom, dla Starej Trylogii powstanie jeden, dłuższy wywód. Tak będzie mi łatwiej przedstawić niektóre aspekty, na które chciałbym zwrócić uwagę. Ale o tym następnym razem.