Saga trzeźwym okiem, część IV: Klasyczna Trylogia

Boję się tego tekstu. Naprawdę. Siedzę w salonie i nie wiem za bardzo, jak zacząć. Jak bowiem „trzeźwym okiem” spojrzeć na trzy filmy, towarzyszące mi od piątego roku życia? Które były istotnym trybikiem w maszynie, kształtującej moje zainteresowania i włączającej mnie nie tylko w szeregi fandomu, ale i pośrednio prowadzącej do zainteresowania niezliczonymi innymi tematami? Obejrzałem je ostatnio i nadal ciężko jest na nie spojrzeć w oderwaniu od tego wszystkiego. Ale spróbuję.

Aż trudno uwierzyć, jak daleką drogę przebył Mark Hamill. Bądźmy szczerzy, na początku jego aktorstwo pozostawiało nieco do życzenia.

Epizod IV. Od niego wszystko się zaczęło. Przygoda Luke’a Skywalkera, który odkrywa w sobie Moc i nagle z chłopka-roztropka staje się bohaterem całej galaktyki zawładnęła swego czasu moim życiem, przez wiele lat to ona była moim faworytem wśród gwiezdnowojennych filmów, do dzisiaj przy każdym seansie wywołuje u mnie ogrom radości. I to mimo, że wcale nie można filmu nazwać doskonałym. Nielogiczności mniejszych i większych multum… Nikt nie wpadł na obecność droidów w kapsule? Leia, która pociesza Luke’a po śmierci Obi-Wana, w ogóle nie przejmując się tym, że właśnie zniszczono jej planetę? Rebelianci nie próbują się ewakuować, uciec przed Gwiazdą Śmierci, która zaraz ominie gazowego giganta i będzie mogła ich rozwalić? Trochę tego było… Technicznie również bardzo się zestarzał. Przy zapalaniu miecza świetlnego wyraźnie widać cięcia, efekty wystrzałów są bardzo sztuczne, niektóre sceny (zwłaszcza mostek Gwiazdy Śmierci) wyraźnie kręcone są w większej hali i tylko udają hermetyczną przestrzeń, strzelaniny nakręcono w chaotyczny i męczący sposób (tu niestety rzuciła mi się w oczy akcja w bloku więziennym). Zresztą – to samo można powiedzieć o całej Starej Trylogii, a by się nie powtarzać – wrócę do tematu na chwilę tylko pod koniec. Aktorsko jest mieszanie, tak samo pod względem scenariusza – dialogi i ich odgrywanie wahają się między poziomem znakomitym i fatalnym. Ale co z tego? To tylko blockbuster. filmowa baśń, która ma bawić i porwać w wir przygody, nie kino skłaniające do głębokich refleksji nad sensem życia. Pełna charakterystycznych postaci, humoru i momentów, o których trudno zapomnieć. I to nadal działa. Mimo tych wad. Mimo upływu lat nadal mnie porywa.

Ci dwaj panowie stanowią jeden z największych atutów Epizodu IV.  I choć Vader w zasadzie pozostawał do pewnego momentu „tylko” najmocniejszym siepaczem Imperatora… trudno wskazać drugi czarny charakter, który tak bardzo fascynował od samego początku.

Teraz czas na obraz, który dla wielu jest świętością. Imperium kontratakuje. Uważany za najambitniejszy, najdoskonalszy i najlepszy. Czy tak jest w rzeczywistości? I tak, i nie. Mamy tu do czynienia z filmem wolniejszym. Skupionym nie tyle na akcji, kosmicznych bitwach i pościgach, ale na tajemnicach, relacjach między postaciami (Han i Leia rządzą!), filozofii Jedi. Pełen pamiętnych dialogów (I love you! I know.), momentów zapadających na długo w pamięć (nieprawdopodobnie klimatyczna walka Luke’a z Vaderem i końcowy zwrot akcji, walka z AT-AT…). Ale niestety, po obejrzeniu filmu na „spokojnie” widzę, że jednak podobnie jak inne filmy z Gwiezdnej Sagi ma swoje problemy.  Dla mnie małymi rzeczami są m.in. wytykany przez niektórych bezsens wspomnianych maszyn kroczących i nieumiejętne zachowanie wojska Rebelii, Vader duszący własnych podwładnych jak popadnie, niekompletny sabotaż „Sokoła” (można było zniszczyć cały napęd, by nawet odlecieć nie mogli)… Trochę bardziej razi mnie brak konsekwencji w ramach czasowych spajających dwa główne wątki. Ukrywanie się załogi „Sokoła” przed Imperium i trening Luke’a przedstawione są tak, że trudno sobie wyobrazić, że wydarzenia te trwają tyle samo czasu. No i drobnostka – wyjście na zewnątrz asteroidy w samej masce na twarz plus to nagłe „nie jesteśmy w jaskini, jesteśmy w paszczy potwora!” jakoś w subtelny sposób mnie gryzie, ale trudno – to w końcu tylko Gwiezdne wojny. Szukanie tu logiki i naukowej przekładalności nie ma sensu. Zresztą, dla mnie wszystkie wymienione dziury to coś, co łatwo wybaczyć. Epizod V jest mimo wszystko moim ulubionym epizodem, sequelem, który broni się sam w sobie i nie idzie w kierunku „to samo, tylko więcej!”, a stara się robić nowe rzeczy w tym samym świecie, jednocześnie zachowując ducha poprzednika.

Walka Luke’a z Vaderem w Epizodzie V.  I choć niektóre ujęcia za dobrze się po latach nie bronią – klimatem przebija lwią część przekombinowanych potyczek z Nowej Trylogii.

No i pod koniec. Powrót Jedi.  Od dawna twierdziłem, że jest to najgorszy epizod z klasycznych. A Ewoki są nie do zniesienia! Ale po ostatnim seansie bawiłem się dużo lepiej niż przy poprzednich. Jasne, widzę, jak kretyńskim rozwiązaniem są Ewoki – to deus ex machina najgorszego sortu. Prymitywne miśki, które bez problemu rozwalają zaawansowaną maszynerię wojenną i pokonują elitę wojska imperialnego. Ich durnowate zachowanie wywołało kilka facepalmów. Ale… nie było takiego „Ile jeszcze?”, jak kiedyś i byłem w stanie bardziej cieszyć się tym, co w tym filmie dobre: całą sekwencją z pałacem Jabby, sarlaccem i kolorową menażerią (no dobra, poza panami z owłosionymi klatami i doprawionym kiepskim CGI numerem muzycznym), zakończeniem wątku Yody (poza trochę… specyficznym podejściem do tego, że nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stał się konającym starcem), walkami kosmicznymi w okolicach Endoru, Imperatorem, brawurowo odegranym arcymistrzem manipulacji. No i wisienką na torcie – niesamowitym pojedynkiem między Luke’em a Vaderem. Dla mnie jest lepszy niż wszystkie walki z Epizodów I-IV razem wzięte. Emocje, wyraźne podkreślenie wahania się Luke’a między jasną a ciemną stroną, poczucie, że to wszystko rozgrywa się na tle większego konfliktu… miód. Za to świętowanie pod koniec – Jar Jara nie musieli co prawda dodawać, ale samo ukazanie, jak wielką ulgą okazało się zwycięstwo floty podnosi mnie na duchu. Co do „przeszkadzajek”. Poza wspomnianymi już powyżej, dodać muszę ujawnienie faktu, że Luke i Leia są rodzeństwem. Wykorzystanie Mocy przez Luke’a do odkrycia tego powiązania było w porządku, ale jak sobie przypomnę ich pocałunki w poprzednich filmach… trochę dziwnie mi się robi, gdy księżniczka przyznaje, że od zawsze wiedziała.  

Dorzucę jeszcze jedną drobnostkę. Sojusz Rebeliantów chyba za szybko szasta tytułami. Jak to jest – wieśniak z Tatooine zostaje błyskawicznie komandorem, a szmugler – generałem dowodzącym kluczową częścią tajnej misji na Endor? (Przypominam, że na potrzeby tekstu zapominam o dziełach pozafilmowych)

Teraz czas na podsumowanie. To trzy wspaniałe filmy, które – jak już wspominałem – mają szczególne miejsce w moim sercu. I choć teraz, po spokojnej analizie widzę, że to w zasadzie „tylko” blockbustery, z obowiązkowymi dla tej kategorii uproszczeniami i drobnymi głupotami, są to blockbustery doszlifowane do poziomu mistrzowskiego. Zabawne, emocjonujące. Oprawione genialną muzyką (to dla nas rzecz oczywista, dlatego nie rozpisywałem się o niej za bardzo). Pełne niezapomnianych scen, zapadających w pamięć dialogów, barwnych i ciekawie poprowadzonych postaci tworzących namiastkę fantastycznego świata, który co prawda daje już trochę naftaliną, ale mimo to wciąga i zachwyca pomysłowością twórców – fajnym uczuciem jest to, że w przeciwieństwie do Epizodów I-III czuć, że w zasadzie tego wszystkiego dałoby się dotknąć i doświadczyć. Szkoda tylko, że malowane tła i łączenie kilku różnych nagrań w jedno wygląda dziś tak fatalnie (ścigacze i ujęcie z lotnią na Endorze? Koszmarek…) No ale niestety. Dla większości z nas jest to coś, z czym się oswoiliśmy. I rozumiemy, że to kwestia epoki, w której film powstawał. Ale czy te filmy byłyby w stanie podbić serca dzisiejszych dzieciaków, przyzwyczajonych do animacji komputerowej i bardziej rozbudowanych przedstawień świata wirtualnego? Obawiam się, że dla wielu z nich kontakt z Klasyczną Trylogią mógłby okazać się spektaklem teatru telewizji. Ale przekonam się za parę lat, gdy mój siostrzeniec podrośnie i zacznę go w ten świat wprowadzać.

Tyle ode mnie. Wyszło chaotycznie, ale niestety – trudno mi ocenić obiektywnie te filmy i wydaje mi się, że wytłumaczyłem, dlaczego. I trudno napisać cokolwiek, co nie wydałoby się trywialne. Następnym razem widzimy się już w ostatniej odsłonie cyklu. Jako, że Przebudzenie Mocy i Łotr 1 dostały ode mnie własny tekst, w finale poświęconym głównie Ostatniemu Jedi zostaną wykorzystane jako tło.