Ewolucja opowieści

Czy wiecie, co znajduje się na zdjęciu poniżej? Odpowiedź jest prosta: 29 lat bycia fanem Gwiezdnych wojen. Wszystko zaczęło się właśnie od obejrzenia fragmentów Imperium kontratakuje i tej niewielkiej objętościowo książeczki po lewej, kultowego złotego wydania powieściowej adaptacji Gwiezdnych wojen, zakupionej zresztą w nieistniejącej już księgarni, w której kiedyś dopadłam również białego kruka, The Last City of the Jedi (nie, nie chcecie tego znać).

Książka jest zaczytana do granic możliwości, znam jej fragmenty niemal na pamięć, zwłaszcza te co bardziej malownicze. Wprowadziła mnie nie tylko w świat odległej galaktyki, ale i w science fiction, bo gdyby nie napis na okładce, nie miałabym pojęcia, z czym mam do czynienia. Zawdzięczam jej bardzo wiele, choć, oczywiście, nie jest bez wad. Tłumaczenie było pionierskie, ale też i nie partyzanckie, jak w przypadku wielu wydawnictw lat 90. (tak, mowa też o Phantom Press). Tłumacz, Piotr W. Cholewa, to zresztą olbrzymi fan i propagator fantastyki, wiedzący, z czym co się je, choć, oczywiście, zdarzały się i kwiatki (choć „kaczka” pojawiła się już w oryginale). Dzisiaj bawi zapisanie oznaczeń droidów jako Erdwa Dedwa czy Trzypeo, nie wspominając już o X-skrzydłowcach, ale wtedy słownictwo starwarsowe tworzono od zera i jest to swoiste świadectwo czasów. Kiedy wczytamy się w tekst, widać, że jeszcze pracowano nad niektórymi koncepcjami, bo w jednym rozdziale pojawia się i Imperator, i Cesarz, a korekta gdzieniegdzie przysnęła. Niemniej interartowskie „złote” wydanie to już klasyka, a wszystkie trzy części zajmują niezmiennie honorowe miejsce na mojej półce.

Pod koniec ubiegłego roku do księgarń zawitała nowa edycja Nowej nadziei wydana przez Uroboros. Nie jest to oczywiście pierwsze wznowienie książki, bo jeszcze za Amberu ukazało się ich sporo. I niby człowiek niczego specjalnego się nie spodziewa, a jednak… Mamy do czynienia z rewolucją – przede wszystkim inne tłumaczenie. Złego słowa nie powiem, czyta się dobrze, chociaż człowiek się czasem zawiesza, pamiętając przecież sformułowania i zwroty z poprzedniego (Tarkin nie jest już „starą piranią”, chlip chlip). Tutaj jednak zmiany poszły nieco dalej – wydanie zostało uzupełnione o informacje i szczegóły pozafilmowe oraz pochodzące z Łotra 1. Tak, wspomina się i Jedhę, i Scarif (w jednym miejscu zamienione na Scafir), choć chyba nigdy nie przywyknę do polskiej odmiany niektórych planet… „Na Kesselu”? Auć. We wstępie pojawia się imię i nazwisko Imperatora, podobnie zresztą jak potem imiona Tagge’a i Romodiego. Luke jest też wreszcie członkiem Eskadry Czerwonych. Czasem mam jednak wrażenie, że przesadzono (bo wplecenie w tekst informacji o TIE Advanced Vadera wydało mi się nieco na siłę), ale ogólnie widać, że starano się stary przecież tekst uwspółcześnić, dostosować do tego, co istnieje w kanonie obecnie.

Oryginalna książka była pierwszą. Alan Dean Foster (bo przecież Lucas się pod nią tylko podpisał, a przynajmniej takie chodzą słuchy) to osoba, która zapoczątkowała rozszerzony świat Gwiezdnych wojen, a żeby było zabawniej, to zarówno w przypadku Legend, jak i obecnego kanonu. To był po prostu początek, pierwszy krok na drodze prowadzącej ku pięknej przygodzie. W moim przypadku przygoda ta trwa już 29 lat i nic nie wskazuje na to, by miała się skończyć, niezależnie od oczekiwań i rozczarowań. Przygoda poprowadziła mnie przez legendarny świat książek, gier i komiksów, potem gdzieś tam zawróciła i zaczęła się od nowego rozwidlenia. I tak przecież jest z całymi Gwiezdnymi wojnami – trwają cały ten czas, zmieniają się, ewoluują.

Kiedy zamknęłam tak inną od złotej, ładną, starannie wydaną okładkę nowej wersji, miałam wrażenie, że trzymam w ręku świadectwo tego, jakim zjawiskiem stały się Gwiezdne wojny i tego, jak długą i skomplikowaną drogę przeszły. Doskonale widać to, kiedy zestawi się właśnie te dwa wydania, które oddziela 29 lat. Zresztą, nie 29 lat, znacznie więcej! Zarysowany zaledwie w 1976 r. (w naszym przypadku w 1990 r.) wszechświat przez dziesięciolecia obrastał w kolejne opowieści, bohaterowie czwartoplanowi dostali własne historie, a nieistniejącej przecież naprawdę technice poświęcono całe opracowania. Gwiezdne wojny to już nie tylko film, to zjawisko, fenomen. I tak, tak bardzo widać to właśnie zestawiając moje zaczytane złote interartowskie wydanie i nowiutką, uzupełnioną edycję. I tak bardzo podsumowuje to 29 lat mojego fanostwa…

Dziękuję wydawnictwu Uroboros za udostępnienie książki.