Parę słów o „Solo” z perspektywy czasu

Nikt pewnie nie sądził, że dożyjemy czasów, kiedy to najnowszy film z uniwersum Star Wars wtopi w Box Office i umknie uwadze wielu fanów popkulturowego kina. Oglądając go prawie rok po premierze, naprawdę mi przykro. Bo Solo – przy wszystkich niedoróbkach i błędach – jest dawką przyjemnej, relaksującej rozrywki, mógł też być początkiem naprawdę fajnej serii filmowej.   

Dziełu Howarda udało się zrobić kilka rzeczy, które do tej pory były domeną bardziej niszowych części Expanded Universe. Choć fabuła nie jest specjalnie niesamowita i wiele zwrotów akcji można przewidzieć, wygrywa sposób jej poprowadzenia. Imperium i jego problemy są gdzieś w tle, to w nieznacznym tylko stopniu sprzężona z trzonem walki między jasną a ciemną stroną opowieść gangsterska. Podczas gdy poprzedni spin-off, Rogue One, mógłby na upartego być numerowanym epizodem (w końcu pokazuje kluczowe dla rozwoju głównej fabuły wydarzenia i bezpośrednio łączy się z Nową nadzieją) – Solo zabiera nas na ubocze. Możemy zobaczyć rzeczy dotychczas pomijane – zwykłe ulice świata-stoczni – Korelii i nieróżowe życie wyzyskiwanych przez kryminalistów biedaków. Brudny i brutalny front wojenny małego konfliktu o lokalną władzę, jakże inny od bitew znanych z filmów. Ekstrawaganckie przyjęcie organizowane przez ludzi, gdzieś mających wielką politykę. Tajemnicza, pełna niesamowitych sekretów mgławica i ukryta, odcięta od galaktyki planeta, na której grupka gangsterów w nieludzki sposób wyzyskuje swych pobratymców. Pod względem worldbuildingu nie mam się do czego przyczepić – ponownie byłem w stanie ”wejść” w odległe uniwersum i dzięki naprawdę pięknym zdjęciom zatopić się w nim.

Prezentacja niektórych lokacji robi kolosalne wrażenie –  aż chce się lecieć na piękne klify Savareen!

Tak samo postaci – zdecydowana większość bohaterów troszczy się głównie o swoje interesy i forsę, tym przedstawionym jako walczący w imię ideałów bliżej do terrorystów Sawa Gerrery niż rebeliantów z Klasycznej Trylogii. Co do poszczególnych głównych postaci – nie mam się za bardzo do czego przyczepić. Dryden Vos – może trochę banalny, ale charyzmatyczny i rewelacyjnie odegrany „ojciec chrzestny”, podobnie „mentor” Hana, Beckett. „Główny zły” – Enfys Nest i jej zgraja – to z kolei pozytywne zaskoczenie – spodobał mi się pomysł, by chcąc stawić czoła syndykatom, rebelianci musieli wykreować obraz nieistniejącego gangu okrutnych piratów (no i mają absolutnie fenomenalny motyw muzyczny!). L3? Co prawda nie lubię przesadnego uczłowieczania droidów, ale większość (poza nielicznymi, wkurzającymi wyjątkami, jak np. scena z bramą czy niektóre irytujące odzywki) sekwencji z jej udziałem jest serio sympatyczna, ot, taka ukazana w krzywym zwierciadle bojowniczka o lepsze jutro dla wszystkich. Qi’ra z kolei to postać, która ani mnie ziębi, ani grzeje – uboga dziewczyna przemieniająca się w „femme fatale”, której intencji do końca nie jesteśmy pewni. Banalny pomysł zrealizowany może dużo gorzej, niż było to możliwe, podlany może nie tragiczną, ale przesadnie teatralną i ciut niepasującą do całości grą Emilii Clarke.

Całość kradną jednak Lando i Han. Obaj panowie spisali się w swych rolach fenomenalnie – naprawdę można uwierzyć, że to ci sami faceci, którzy za ileś tam lat będą bohaterami, których pokochaliśmy w Starej Trylogii. Aha, właśnie – nie zauważyliście, że Han Aldena nieco przypomina Rey w Przebudzeniu? Młodość spędza jako „nikt” na planecie pełnej statków kosmicznych, pracując dla wpływowego obcego za racje żywności. Niespodziewanie spełnia swe marzenie – opuszcza planetę tylko po to, by planować powrót dla najważniejszej osoby. Wplątuje się w wielkie wydarzenia, jakie do tej pory były poza jego zasięgiem. Staje na drodze bezwzględnego czarnego charakteru, który – jak się okazuje – skrywa się za zmieniającą głos maską po to, by ukryć, że tak naprawdę wcale taki zły nie jest. I pod koniec filmu zasiada wraz z Chewbaccą za sterami „Sokoła Millennium” i rusza ku nowemu przeznaczeniu. Brzmi znajomo?

Kiedyś nie sądziłem, że to napiszę –  teraz widzę, że Hanów Solo dla mnie naprawdę jest dwóch. Ehrenreich naprawdę odwalił kawał rewelacyjnej roboty.

Całość ponownie podlano morzem aluzji do filmów Lucasa oraz z ery Disneya, reszty nowego kanonu oraz pomysłów zaczerpniętych z Legend… Utopia? Niestety nie. Solo cierpi na kilka drobnych problemów. Jak niektórzy pewnie pamiętają, pewne błędy i/lub dziury logiczne są dla mnie częścią Star Wars i nie przeszkadzają mi w cieszeniu się nimi. Stąd jestem w stanie wybaczyć uproszczenia takie jak np. stację rekrutacyjną w „strefie wolnocłowej” portu kosmicznego czy ukazaną jako przesadnie banalna ucieczkę z zawiłych korytarzy bazy lady Proximy. Nie mogę tego za to powiedzieć o przesadnie powolnym tempie ataku na pociąg. O chaotycznych momentach, podczas których łatwo pogubić się w tym, co się właśnie dzieje na ekranie (rewolucja na Kessel? feeria wybuchów na Mimban?). Podobnie – kilkakrotnie zirytowało mnie wyraźne cięcie lub usunięcie zaplanowanej na daną sekwencję sceny. O durnowatym pomyśle nadania nazwiska Hanowi nie wspomnę…

Jeszcze o zaskakującym plot twiście. Z jednej strony bardzo fajnie – Maula lubię, dobrze widzieć, że twórcy nie boją się sięgać po prequele, a obietnice stworzenia bardziej spójnego świata nie były tylko słowami rzucanymi na wiatr. Jednak z punktu widzenia osoby nieobeznanej z nowym kanonem i kreskówkami wybór właśnie tej postaci może wywołać zakłopotanie, przecież widzieliśmy, jak Obi-Wan przeciął go na pół.

Scena przyjęcia to jeden z tych momentów, do których lubię wracać ot tak sobie. To się po prostu fajnie ogląda, no i dobrze zobaczyć powrót niektórych starych ras na ekran. Obyśmy dostali ich więcej w Epizodzie IX!

Podsumowując – dostaliśmy obraz naprawdę przyjemny. Nie jest to może szczytowe osiągnięcie filmowego Star Wars, ale po prostu solidnie zrealizowana, pełna humoru i przygody opowieść kryminalna, udane uzupełnienie dotychczasowych filmów. Opowieść rozgrywająca się w budzącym zaciekawienie świecie z postaciami, które chce się poznać lepiej. Po ilości niedopowiedzeń i otwartych wątków widać, że poważnie brano pod uwagę kontynuację. Czy w formie filmu, czy serialu – szkoda, naprawdę szkoda, że raczej już do tego nie wrócimy. Dobrze, mogą być jeszcze komiksy i książki, ale to nie będzie to samo – bo Solo udowodnił, że dla tego ujęcia Gwiezdnych wojen miejsce na ekranie jak najbardziej jest.