Nie popełnić grzechów „Ostatniego Jedi”

15 lutego zakończyły się główne zdjęcia do Epizodu IX i tego dnia twórcy rozpoczęli walkę z czasem, by doszlifować film na grudniową premierę. O szlify strony technicznej w większości jesteśmy spokojni, bo ta zawsze trzymała gwiezdny poziom. Niepokojącą kwestią jest fabuła i styl nadchodzącego filmu, a Epizod VIII pozostawił w tym temacie spory niedosyt, co doskonale wiemy z dyskusji prowadzonych wśród fanów, które rozbrzmiewają po dziś dzień, jak gdyby miliony głosów nagle krzyknęły w trwodze…

Najlepszym rozwiązaniem, aby napisać o tym, o co powinien zadbać Epizod IX, jest odnieść się do grzechów jego poprzednika. Takim oto sposobem powstała lista zagadnień, które twórcy niezatytułowanego filmu muszą naprostować, wyprostować, czy też zwyczajnie wyjaśnić, abym z grudniowego seansu wyszedł zadowolony. Zaczynajmy.

Uczynić bohaterów prawdziwie przydatnymi

Pamiętacie miasto Canto Bight i „śmiertelnie ważną misję” duetu Rose i Finn? Parka dostała około dwudziestu minut czasu ekranowego na wykazanie się, ale gdyby wyrzucić z filmu sceny z kasyna i okolicy, ten nie straciłby zbyt wiele treści oprócz wątku bogactwa szumowin i zniewolenia biednych zwierzaków. Popieram przemycanie ważnych tematów do Gwiezdnych wojen, ale prawda jest taka, że wątek w Canto Bight posłużył za to, by dać coś do roboty bohaterom, na których ewidentnie zabrakło pomysłów. J.J. Abrams musi w ostatnim filmie postawić na znane nam z wcześniejszych części postaci i dać im naprawdę ważne zadania, abyśmy mieli poczucie, że bez nich nie ma co startować do Najwyższego Porządku. Właśnie, jeśli już przy tych złych jesteśmy…

Najwyższy Porządek dorobi się cojones?

Skoro poprzedni akapit zaczął się od pytania naprowadzającego, to może wykorzystajmy je w kolejnym. Pamiętacie dialog Poe Damerona z Huksem na początku filmu, te „śmieszne” teksty, które robiły z prawej ręki Snoke’a pośmiewisko? Nie tak powinien zostać zaprezentowany jeden z liderów złej siły, który zostaje raz po raz obśmiewany kiepskimi żartami m.in. o swojej matce. Najwyższy Porządek wygląda jak zbieranina niekompetentnych ignorantów i choć pojmuję klasyczny podział na tych złych głupków i odważnych bohaterów, tak nie akceptuję go w żadnym stopniu. Epizod IX mógłby wreszcie pokazać Najwyższy Porządek jako (przynajmniej częściowo) profesjonalistów, a wspomniany wyżej Hux w końcu wyhodować sobie… No, spójrzcie na śródtytuł. Podobnie jak Kylo, który ma świetną okazję, aby nadać sobie powagi i mroku (ale nie w stylu emo) jako kontynuator woli Snoke’a. Pewna ewolucja winna tyczyć się również jego damskiego odpowiednika po jasnej stronie.

Wytłumaczyć Mary Sue!

Mieliśmy w sadze Anakina, gwiezdnowojennego Jezusa zrodzonego z midichlorianów i jakoś to przeszło, ale odpowiedzmy sobie szczerze na pytanie: czy nam to pasowało? Stawiam imperialne kredyty przeciwko orzechom, że raczej nie i to samo tyczy się nagłego rozwoju Rey. W Przebudzeniu Mocy ta postać została wprowadzona, rozwinięcie przypadło Ostatniemu Jedi, jednak sami przyznacie, że coś poszło nie tak. Oczywiście filmowi nie pomogły porozrzucane przez Abramsa fabularne kłody, czyli brak przeskoku czasowego między filmami, ale Rian Johnson skrewił tym, że Rey w kilka dni (!) świadomego obcowania z Mocą jest totalnym mistrzem, który radzi sobie z wyszkolonymi strażnikami Snoke’a (nie mówiąc o wcześniejszej potyczce z Kylo…). Brakło jakby w Ostatnim Jedi pomysłu na to, jak „wytłumaczyć” widzom Rey, czego przykładem totalne zlekceważenie backgroundu postaci, który tworzyły między innymi wizje dziewczyny po dotknięciu miecza Luke’a. Rian Johnson odsunął te obciążające postać motywy, by zrobić przestrzeń na swoją fabułę. To paradoksalnie może wyjść na dobre, skoro finałowy epizod wraca w ręce Abramsa, który stworzył postać Rey. Kto lepiej miałby wyjaśnić jej przeszłość, jak nie on?

Scalić główne trio

To, co podobało mi się w Przebudzeniu Mocy, to świetne wprowadzenie nowych bohaterów. Od pierwszych minut polubiłem Rey, Finna i Poe, i zacząłem traktować jako naturalnych następców naszego ulubionego trio z Oryginalnej Trylogii. Niestety, tak jak szybko J.J. narobił mi apetytu na fantastyczne przygody niestrudzonej zbieraczki złomu, eks-szturmowca i szpiega Ruchu Oporu, tak Rian Johnson tych bohaterów dość boleśnie obrzydził, w ogóle nie rozwijając ich wzajemnych relacji. Rey jest pozostawiona sama sobie, Finn ma swoją „misję”, o Poe nie wspominając – nie dość, że bohaterowie nie mają ze sobą za wiele wspólnego, to jeszcze zachowują się co najmniej głupio, vide Poe vs Holdo. J.J., scal paczkę na dobre, bo to podstawa, abyśmy mieli w Gwiezdnych wojnach ferajnę, która wskoczy za sobą w ogień. Zwłaszcza, że przed nami wielki finał, który może zdecydować, jak będziemy postrzegać nową trylogię jako całokształt.

Trylogia Sequeli wraca w ręce J.J. Abramsa, który nadał jej wyjściowy kształt i nawet jeśli nie reżyserował jej środkowej części, tak na pewno wie, jak ją pomyślnie zakończyć. Reżyser ma dobre karty w swoich rękach, żeby tę rozgrywkę zakończyć pokerowym zagraniem. Przed nami epizod tworzony przez faceta, który: korzysta z postaci, które sam stworzył; prowadzi fabułę, którą sam zainicjował; na blockbusterach zna się jak mało kto, tworząc świetne Star Treki. W przypadku Epizodu IX wystarczy, że uniknie drobnych problemów swojego poprzednika, a powinno być dobrze.

Jestem naiwny?