Zastanawiałam się ostatnio, co mi się tak bardzo podoba w Łotrze 1 – co sprawiło, że ten film zagrał dla mnie na wszystkich tych płaszczyznach, na których nie ruszyło mnie nawet odrobinę Przebudzenie Mocy. Moja ulubiona era gwiezdnowojenna – to raz. Imperium w swojej najbardziej ikonicznej odsłonie – to dwa. Ale chyba tym, co spodobało mi się najbardziej, było to, że w gruncie rzeczy Łotr 1 opowiada w jakiś sposób o codzienności odległej galaktyki, a jest to rzecz, na którą od wielu lat czekałam.
Codzienności, której dotychczas raczej nie zaznaliśmy, bo ciężko o nią na pokładach niszczycieli czy w bazach rebelianckich… Jasne, mieliśmy maluteńki przebłysk w postaci kantyny w Mos Eisley czy na Takodanie, ale to właściwie wszystko. Tutaj też, rzecz jasna, nie stanowi głównego tematu, jednak tworzy tak przepiękne tło, że nie przestaję się nim zachwycać przy każdej kolejnej wizycie w kinie. Ulice, które przemierza Cassian podczas swojej misji w Pierścieniu Kafrene; istoty, które mija wraz z Jyn na Jedhie – to wszystko daje nam absolutnie przepiękny wgląd w to, jak właściwie wygląda codzienne życie odległej galaktyki, również w realiach imperialnej okupacji. Patrole szturmowców, których obywatele rzeczywiście się obawiają, którzy wchodzą bez pardonu do domów, by te przeszukać i wylegitymować mieszkańców… Pokątne transakcje oficerów Imperium… Dziwne i egzotyczne przysmaki w kociołkach… Dzień jak co dzień.
To wszystko stanowi idealne tło dla naszych bohaterów, zwłaszcza tych rebelianckich. Tak, fakt, koniec końców są uwikłani w wydarzenia na skalę galaktyczną, ale – w przeciwieństwie do losów chociażby Luke’a – jest to ich własny wybór, podyktowany doświadczeniem i potrzebą. Poza Jyn żadne z nich nie jest kimś, kto byłby w jakikolwiek sposób istotny dla Galaktycznej Wojny Domowej (no, może poza panem oficerem wywiadu, który bez wątpienia byłby przywitany przez Imperium z otwartymi ramionami, zamkniętą celą, IT-0 i plutonem egzekucyjnym). Są malutkimi myszkami, zamieszanymi we wszystko raczej przez przypadek niż za sprawą Przeznaczenia (tak, koniecznie przez duże P!). Oczywiście, każdy z nich jest na swój sposób wyjątkowy, ale to, rzecz jasna, zrozumiałe. Wreszcie mamy opowieść, w którym całkiem przeciętny pilot może stać się bohaterem. Zwykły chłopak urodzony na Jedhie, nie mający specjalnie wybitnych wyników w Akademii sektora, też może ocalić świat. Do tego nie potrzeba być Jedi, nie potrzeba być Skywalkerem.
Bo to jest kolejna rzecz, która mi się tak bardzo podoba w Łotrze. Wszystko, z czym mieliśmy dotychczas do czynienia, w jakiś sposób koncentrowało się wokół Jedi, a przecież Zakon miał być taki elitarny, tak w sumie nieliczny na skalę galaktyki. Niemniej, zawsze mieliśmy do czynienia z kimś machającym latarką świetlną, czy to po stronie Rebelii czy Imperium. Nie tym razem – pan z astmą jest bohaterem czwartoplanowym i jakkolwiek jego wejścia kwitowane są na sali kinowej oklaskami, tak jednak nie on stanowi tutaj siłę napędową opowieści.
Swoją drogą, najzabawniej widać to na przykładzie Orsona Krennica. Wywalczył swoją pozycję powoli i konsekwentnie, jednak ma swoje olbrzymie wady, nie jest tym czarnym charakterem posągowym. Na ekranie nam się nieco miota, z pomocą jeśli chodzi o jego zrozumienie przychodzi dopiero powieściowa adaptacja, ale i tak mamy do czynienia z kimś, kto próbuje sprawę załatwić tak, jak tylko może, rąk nie boi się pobrudzić, ale jest tylko człowiekiem. Pewnie, kilku podobnych się w książkach przewinęło, niemniej jednak nie pamiętam żadnego wysuniętego na pierwszy plan tak, jak pan dyrektor. Krennic może być sobie genialnym architektem i organizatorem, jednak nie ma na speed dialu Imperatora, a odpowiadać musi nadal przed pewnymi osobami, które gdzie indziej są tymi głównymi złymi. Dla mnie to miłe urozmaicenie.
Da się zrobić dobrą opowieść gwiezdnowojenną, nie wykorzystując najbardziej standardowych elementów scenografii. Oczywiście, Gwiazda Śmierci czy Yavin IV w tle tylko pomagają, ale tak naprawdę dostaliśmy historię, z którą każdy w taki czy inny sposób może się utożsamić. Historię, w której każdy wziął sprawy w swoje ręce i nie patrzył na Jedi, Sithów czy jeszcze innych Skywalkerów, by przyszli z pomocą. Dla mnie to część uroku Łotra 1 – niemała część.