„Jango Fett: Łowy”

Recenzja ta została pierwotnie opublikowana w grudniu 2010 roku – przypominamy ją w ramach projektu Kompendium Legend.

Swego czasu nazwisko Fett kojarzyło się wyłącznie z jedną postacią: enigmatycznym, zakutym w efektowną zbroję łowcą nagród, który w Imperium kontratakuje schwytał Hana Solo. Był to dziewiczy okres, gdy niewiele wiedziano o Bobie Fetcie, już nawet nie wspominając o Mandalorianach – różne opowiadania, książki i komiksy zaprzeczały się nawzajem odnośnie wyglądu, zachowania i przeszłości najlepszego z łowców odległej galaktyki, na swój sposób dodając postaci uroku i aury tajemniczości. Wszystko to jednak urwało się, gdy w 2002 roku George Lucas wprowadził w Ataku klonów bohatera o imieniu Jango Fett i zrobił z Boby jego klona, młodszą wersję. „Ojciec” Fett nie miał jednak tak wielkiego szczęścia do tajemniczości, jak „syn” Fett, bowiem jeszcze w tym samym roku, w którym na ekrany zawitał Epizod II, pojawiło się kilka pozycji (komiksów i gier) poświęconych przeszłości Jango – jedną z nich jest komiks Jango Fett: Open Seasons, który pod nieco nieprecyzyjnie przetłumaczonym tytułem Jango Fett: Łowy ukazał się w Polsce w ramach trzeciego wydania specjalnego magazynu Star Wars Komiks.

Dobre wykonanie dobrej idei

Scenarzysta Haden Blackman, dobrze znany fanom ze względu na stworzenie fabuły The Force Unleashed, mistrzowsko wykorzystał w Łowach sprawdzoną metodę retrospektywnego przedstawiania akcji. Kolejne fragmenty historii Jango Fetta poznajemy z czterech punktów widzenia, za pośrednictwem hrabiego Dooku, który tłumaczy swojemu mistrzowi, czemu wybrał akurat tego człowieka na genetyczny wzorzec dla przyszłej armii klonów. Żeby było jeszcze ciekawiej, każda z części tego skróconego życiorysu przypada na inną porę roku odpowiednią dla wydarzeń rozgrywających się właśnie na kartach komiksu – stąd gra słów w oryginalnym tytule („open season” to okres polowań, ale „season” oznacza też porę roku). Za dobrą ideą poszło nie tylko dobre wykonanie, ale też całkiem niezła fabuła. Może nie wykracza ona zbyt silnie poza klasyczną koncepcję „sierota-farmer, który zostaje przygarnięty przez klan wojowników i mści się na mordercach swojej rodziny”, ale została zrealizowana ze sporym wyczuciem i jest niepozbawiona paru interesujących zwrotów akcji. Największy problem z fabułą polega na tym, że zajmujące większość komiksu bitwy i sceny walk – bądź co bądź mówimy tu o Mandalorianach – są po prostu nielogiczne (nad czym popastwię się później) i w związku z tym potrafią uszczknąć wiele z dramatyzmu opowieści.

Wprawdzie narratorem opowieści jest hrabia Dooku (nawiasem mówiąc, perfekcyjnie zaprezentowany przez scenarzystę), a w jej trakcie przewija się kilku ważnych Mandalorian, głównym bohaterem jest oczywiście sam Jango Fett. Śledzimy jego poczynania w kluczowych momentach życia, poznając wydarzenia, które go zdefiniowały. I o ile to udało się Blackmanowi doskonale wyłuskać spod zbroi łowcy nagród, o tyle nie jestem do końca przekonany, czy nie można było uczynić czegoś więcej. Z jednej strony dowiadujemy się, czemu np. Jango nie pała miłością do Jedi, a z drugiej pozostajemy w mroku jeśli chodzi o powody i motywacje, dla których Fett postanowił „zamówić” własnego klona; komiks nie daje nam ani jednej wskazówki. Podobne zastrzeżenia mam także do Mandalorian – Haden Blackman jako pierwszy pokazał ich „współczesną” inkarnację i niewątpliwie dał zaczątek do szerszego rozwinięcia tematu przez choćby Karen Traviss, jednak sam nieszczególnie się weń wgłębił. Mando’ade z Jango Fett: Łowy to tylko duża grupa najemników w zbrojach z hełmami o wizjerach ukształtowanych w literę T i nic więcej, a szkoda, bo można było uczynić więcej.

Słabe, nieklimatyczne rysunki

Kiedy dowiedziałem się, że za warstwę wizualną w Jango Fett: Łowy odpowiada Hiszpan Ramón F. Bachs, miałem bardzo, bardzo złe przeczucia. Rysownik ten „popełnił” w swej karierze jeden z najmniej klimatycznie i najbardziej fatalnie narysowanych komiksów w historii gwiezdnowojennych powieści graficznych, Jedi vs. Sith. Niestety, przeczucia okazały się słuszne – plagą Łowów jest anty-starwarsowość manifestowana np. przez niemal ziemskie pojazdy kołowe, stuprocentowo ziemskie ubiory wszelkich pojawiających się cywilów, czy „kfiatki” w stylu średniowiecznego zamku i bunkrów rodem z II wojny światowej. Wiele do życzenia pozostawia także groteskowa mimika postaci, które na dokładkę mają bardzo podobne do siebie twarze. Nie sposób też nie zauważyć, że twarze bohaterów filmowych, czyli Jango i Dooku, kompletnie nie przypominają oblicz odpowiednio Temuery Morrisona i Christophera Lee. Pan Bachs ma jednak to szczęście, że przez większość komiksu obcuje z zakutymi w pancerze wojownikami. Ich akurat umie ładnie rysować, tak samo zresztą jak wspomniane już, liczne sceny bitewne; są dynamiczne, czytelne i dość realistyczne. Gdyby nie te dwie rzeczy i świetnie dobrana kolorystyka, komiks byłby zapewne graficznie niestrawny.

Wydawnictwo Egmont dziwnym trafem wybrało na trzy pierwsze Wydania Specjalne SWK komiksy, w których jest coś nie tak z bitwami albo, jak w Bitwie o Jabiim, toczą się one o przysłowiową pietruszkę, albo, jak w Biggs Darklighter: Bohater Rebelii, toczą je osoby, które nie mają prawa znajdować się na polu bitwy. Problem z większymi starciami w Jango Fett: Łowy jest inny, ale też dotyczy logiki. Polega na tym, że za każdym razem obrońcy danej lokacji (która zazwyczaj znajduje się w perfekcyjnie odkrytym, wrażliwym na ataki miejscu) lub strona zastawiająca jakąś pułapkę, pozwala sobie dokopać poprzez jakiś kretyński błąd np. niewystawienie straży, zaskoczenie bądź wykorzystywanie niewłaściwej broni. Tam, gdzie aż prosi się o użycie miotacza ognia, ktoś strzela z rakietnicy, a tam, gdzie wypada posłać nieprzyjacielowi jakąś rakietkę, smażymy wroga miotaczem ognia… albo wysyłamy chłopaka z miną przeciwczołgową w sam środek drużyny profesjonalnych żołnierzy, obficie ostrzeliwanych przez inną drużynę profesjonalnych żołnierzy. Wiem, to tylko Gwiezdne wojny. Ale gdy już odchodzimy od filmowych standardów dotyczących krwi, brutalności, gwałtów i tym podobnych przyjemności – a tutaj odchodzimy, co osobiście bardzo mi się podoba – wypada być konsekwentnym.

Jango Fett: Łowy to komiks, który bez dwóch zdań mogę polecić po pierwsze fanom klanu Fettów, po drugie osobom pragnącym dogłębniej poznać drugoplanowe postacie z filmów i po trzecie tym wszystkim, którzy nie mają nic przeciwko dużej dawce akcji (o ile są tolerancyjnie nastawieni do wspomnianych wyżej bitewnych zgrzytów). Zawiedzeni mogą się poczuć ci, którzy lubią dobre i stosunkowo starwarsowe rysunki, a także czytelnicy, liczący na bardziej skomplikowane historie tudzież inteligentne intrygi i zagrywki bohaterów. Jest to niewątpliwie komiks z dobrym pomysłem na fabułę i takąż fabułą, które jednak nie do końca zostały wykorzystane – gdyby z nich wyciągnąć więcej, mielibyśmy do czynienia z tytułem wartym znacznie, znacznie więcej.

Ogólna ocena: 6,5/10 
Fabuła: 7/10
Klimat: 6/10
Rysunki: 5/10
Kolory: 8,5/10

Niniejsza recenzja ukazała się pierwotnie na łamach portalu Paradoks.